Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

Zapiski z życia (część 8)

autor: Jerzy Świderski

Nauka nie szła mi źle. Stosując metodę nieodkładania na później wychodziłem na tym dobrze. Z pamięcią było dobrze, a jeśli wspomnieć, że budownictwo, jak to się mówi, "leżało mi", więc radę sobie dawałem pomimo biednego żywota studenckiego. Wiele, wiele można też wspominać o poważnych wyczynach naszej grupy, nie tylko o wybrykach.

Pamiętnym okresem były strajki studenckie w całym kraju. Było to za ministrowania braci Jędrzejewiczów. Poznańscy studenci też dali znać o sobie, a przeważnie intrygowała poznaniaków sprawa antysemicka. Było dużo krzyku, wybitych szyb w dzielnicy żydowskiej itp. wiadomych spraw publikowanych w ówczesnej prasie.

Wreszcie nadszedł czerwiec 1935 r. i egzaminy dyplomowe. Skóra cierpła jak patrzyło się na aulę przygotowaną do tej imprezy. Stoliki ustawione co dwa metry od siebie. To dla nas, byśmy nie ściągali. Przeszło i to, a 13 czerwca wręczono nam dyplomy.

Już można było wracać do domów, ale przecież można było też zupełnie swobodnie, bez żadnych obciążeń "odpocząć". Z naszej grupy "odpoczywaliśmy" ja, Witold Dębski, dwóch poznaniaków Wiktor Kaczmarek i Stefan Stypczyński. Wiktor i Witold niestety nie złożyli egzaminów pomyślnie i musieli repetować. Nie przeszkodziło to w plażowaniu i balowaniu z uciechy, że to już koniec nauki z dala od domu. Trzeba też było popłacić długi w sklepikach za chleb, ogórki i cukier. To też jakoś pomyślnie przeszło. Jeszcze pozostały pożegnania z kolegami i koleżankami, z którymi mile spędziło się tak wiele czasu. Trwało to 10 dni i 23 czerwca wróciłem do Rudy, właśnie akurat na imieniny mojej mamy Wandy. Radość tym większa, że właśnie w tym dniu i to z dyplomem.

Głęboko i swobodnie oddychało się w te ciepłe letnie dni w naszym ogrodzie, na plaży między swoimi w rodzinie i kolegami z Rudy.

Lata 1935 - 1939

A więc skończyłem 13 czerwca 1935 r. Wydział Architektury w Poznaniu. Jestem już w Rudzie, gdzie czeka na mnie praca w Biurze Projektowym prowadzonym przez inż. arch. Wacława Kowalewskiego. Już w czasie nauki, w miesiącach wakacyjnych pracowałem przy niektórych rysunkach w tym biurze. W skrócie nazwa tego biura " Ar-Bud".

Biuro Ar-Bud

Inżynier Kowalewski założył takie biuro w Łodzi, przy ul. 11 Listopada (obecnie Obrońców Stalingradu) nr 5. Jego oddziały mieściły się w Zgierzu, Tuszynie i w Rudzie. Właśnie w Rudzie ja zajmowałem się przyjmowaniem zamówień na roboty architektoniczne i wykonywałem je. Stałem się zupełnie samodzielnym pracownikiem. Może to dobrze, a może źle. Ówczesne czasy nie były dobre do znalezienia pracy. Do mnie los się uśmiechnął. Zaraz po przyjeździe z Poznania rozpocząłem pracę z inż. Kowalewskim i ta współpraca trwała z małymi przerwami (okupacja) około 30 lat, aż do śmierci inż. Kowalewskiego. Dobry to człowiek, niezły architekt, ale chaotyczny i trochę leniwy. Zwalał na mnie wszystko co możliwe, a sam zajmował się biurem w Łodzi, sportem i innymi uciechami. Biuro w Łodzi (centrala) to wymienieni już inż. Kowalski, inż. arch. Stanisław Trela - wspaniały człowiek. Zdolny i hulaka. Trzecim wspólnikiem był inż. Eugeniusz Tatara. Tu w Rudzie byłem tylko ja. Pracę wykonywałem dobrze, dlatego miałem na głowie nie tylko swoje zamówienia. Porywali mnie inni inżynierowie, nie mówiąc już o wymienionych z łódzkiego "Ar-Budu". Miałem wtedy 23 lata i nie bardzo łatwo przychodziło mi ślęczenie dniami i nocami nad deską kreślarską, ale jakoś dzieliło się ten czas. Byłem zdrowy i nie szkodziły mi nieprzespane noce. Do mojego biura przyjeżdżałem na rowerze, w sezonie letnim o godzinie 4 rano. Do godziny 10 - 11 praca, a po śniadaniu szło się na plażę jeśli było słońce. Po obiedzie znów do biura, a wieczory spędzało się różnie, albo przy pracy, albo w kinie i randkowaniu. Zarabiałem wtedy, można powiedzieć, dużo. Część zarobków oddawałem inż. Kowalewskiemu, płaciłem czynsz za lokal, podatki i inne świadczenia.

Co zostało dla mnie to też było dużo, jak na pierwszą pracę w moim kawalerskim życiu. Kolegów było wielu, o czym już pisałem, a niektórzy z nich po prostu przylgnęli do mnie jako do swego rodzaju "bogacza". Ale ten "bogacz" miał przecież jeszcze wciąż dom rodzicielski i tam też musiał cośkolwiek dawać na swoje utrzymanie. Trzeba się przyznać do nieczęstych, ale jednak hulanek. Wtedy mój dzień powszedni to praca i lenistwo, ale lenistwo czynne, bogate w przeżycia. W tym czasie powstał komitet budowy nowego kościoła w Rudzie. Projekty tego kościoła powierzono naszemu biuru, dlatego na mnie spadły roboty kreślarskie, które były wciąż pilne. Jak mogłem, tak dzieliłem swój czas na kreślenie, na randki i inne wesołości, o których będzie jeszcze pisane.

Edek Adamczyk miał własny pokój w domu swej matki pani Anastazji Dułkowej. Do niego przychodziło dwóch jego kuzynów i plastyk Rysiek Brudzewski. W mieszkaniu tym próżno było szukać czystości i ładu. Toteż kiedy ja tam kiedyś trafiłem na libację zaświtała mi myśl nazwania tego pomieszczenia chińską nazwą "Pekin". Podobno chińskie miasta były brudnawe i zatłoczone, więc nazwa ta pasowała do brudnych ścian, zaśmieconej podłogi i kurzu oraz pajęczyn. Z czasem nazwa "Pekin" przylgnęła do naszej 15-osobowej grupy kolegów. Tych jeszcze ze szkoły powszechnej i tych co później do nas się przyłączyli. Z czasem "Pekin" miał swoje znaczki (srebrne) i proporczyki na kajakach pływających po naszym jeziorze - Stawie Stefańskiego. Towarzystwo "Pekin" powstało gdzieś koło roku 1934, kiedy ja jeszcze uczyłem się w Poznaniu, a tylko wakacje spędzałem w Rudzie z "Pekińczykami". Piszę tu o Towarzystwie "Pekin", ale naprawdę trzeba pisać to małą literą, bo my, tych kilkunastu, chcieliśmy się odróżnić od innym marysiniaków, chachulaków, którzy grupowali się w swoich dzielnicach Rudy. Spróbuję przypomnieć nazwiska "Pekińczyków":

1. Edward Adamczyk
2. Tadeusz Kiorhassan
3. Henryk Pluta
4. Stanisław Lapeta
5. Jan Lapeta
6. Bronisław Dziwiński
7. Stefan Dziwiński
8. Kazimierz Grudzień
9. Jerzy Świderski
10. Bolesław Prus
11. Stanisław Tarzycki
12. Antoni Zawiślak
13. Eugeniusz Krysiak
14. Edmund Witczak
15. Jerzy Szczepański

Każdy z wymienionych miał swoje zajęcia, ale spotykaliśmy się bardzo często, a kilka razy w roku spotykaliśmy się w wynajętych lokalach i wtedy było opowiadań, żartów przy dobrej wódce, kawie i jadle. Pomimo, że było to wyłącznie towarzystwo męskie, przyjęcia wyglądały wspaniale. Lokal udekorowany, stoły przybrane zielenią i okolicznościowymi wizytówkami z odpowiednimi dedykacjami. Jadło obfite i takież picie w dobrych gatunkach. Dziwne wyda się czytającym, że na tych spotkaniach brakowało kobiet. Dziwne, ale prawdziwe. Na zebrania "Pekinu" dziewczyny miały wstęp zabroniony - tak uchwaliliśmy.

Inna sprawa, że prawie każdy miał swoją sympatię, z którą spotykał się przewracając oczami z miłości, ale pekińczycy spotykali się sami w męskim towarzystwie.

Chyba nie ma sensu rozpisywać się o różnych zajściach, przygodach i wyczynach naszych współpekińczyków. Jedno jest pewne - nigdy i nigdzie nie było hałasu, grandy, ordynarnych wyczynów. Przez wiele lat przebywania w tej grupie wciąż tych samych kolegów żaden z nas nie zszedł na manowce, przynajmniej do chwili wybuchu II Wojny Światowej.

Kilku w okresie 1935-39 zmieniło stan cywilny. Tu wspomnę, że mieliśmy własne znaczki, srebrne. Według założeń, żonaci mieli prawo nosić złote, a platynowy ten "Pekiniak", który spłodził syna. Żaden z nas nie doczekał się jednak złotej odznaki, bo czasy nadeszły bardzo ciężkie.

Niestety wojna nas rozdzieliła. Czasem tylko spotykamy się i to w gronie bardzo szczupłym. Przecież pięciu z nas już nie żyje. Tu też wojna była powodem. Obozy i służba frontowa wykończyły kilku.

Żeby czytający nie myślał, że byliśmy wrogami towarzystwa damskiego powrócę jeszcze do tej sprawy. Jakże często nie mogliśmy się zebrać, bo Stasio wolał iść z Ewą do kina albo na Czarną Drogę, a Jasio wolał wozić dziewczyny na lodzie, znajdując tam wielkie uznanie za prowadzenie pod rączkę Jadzię czy Janeczkę. Przecież Kazio, który pracował w zakładach "A. Maister - Pierwsza", uczęszczał na treningi biegów długich i też miał swoją Halinę czy Irkę. Edek myślał już o żeniaczce. Gienek już to uczynił, ale nie wiem dlaczego rozszedł się z żoną i znów doszlusował do nas. Ta grupa wolnych, do której i ja należałem, po cichu też swoje uczucia gdzieś umieszczała, ale nie na stałe albo bardzo nieśmiało. Tu muszę z pewnym zażenowaniem pochwalić się. Do chwili poznania mojej żony miałem kilka sympatii i adoratorek. Może byłem obiektem wartym starań - kto wie? Wszystkim nam przyszły lata, w których trzeba oglądać się za towarzyszką na zawsze. Mnie zainteresowały np. Frania, Władka, Marysia, Jadzia, Zina, Pola, Zosia i jedna Żydówka Fajga i parę innych tygrysic.

Osobnym rozdziałem jest posiadanie własnego mieszkania.

W naszym ogrodzie prócz naszego domu stał stary, drewniany domek o czterech izbach i sieni z werandą. Tam to połowę zajmowałem ja czyli posiadałem kawalerkę. W drugiej połowie mieszkał znajomy Ksawery Fuks z żoną i córką. Wraz ze mną mieszkał Kazio Grudzień. Tu dość często spotykaliśmy się na zakrapianych wieczorach. Zimno było w tym domku bardzo, ale jakoś się żyło swobodnie. Obok był stawek, gdzie grabiami łapało się zakąskę.

Paradoksem było, że w moim mieszkaniu mnie nie było, za to byli koledzy, bo klucz znajdował się w wiadomym wszystkim miejscu. Znów zaznaczę, że nie był to dom schadzek i ekstrawagancji. Przecież miał tam wstęp mój ojciec i on właściwie wiedział o wszystkim, co się tam działo, a działo się nie tak za wiele, a jeśli już, to z kulturą i dystansem. Na takich i innych przygodach kończy się rok 1939 i wybucha wojna.

Wcześniej wspominam dość pobieżnie okres od września 1939 r. do 9 maja 1945 r., a przecież działo się tak wiele tragedii, znikoma ilość radości, jeśli tak można się wyrazić. Fakty słuchania dobrych wiadomości o postępach walk na frontach, albo zdobycie kawałeczka masła czy jajka dla swoich najbliższych, to właśnie była radość i sukces. Należałoby teraz pisać o okresie powojennym tzn. od 9 maja 1945 r.

Od dnia 9 maja 1945 r. (pisane w listopadzie 1976 r.)

Zanim nastąpił radosny dzień zakończenia sześcioletniego strasznego okresu wojennego, należy cofnąć się do stycznia 1945 r., kiedy to po przygotowaniu ofensywy na terenach naszego kraju ruszyły armie znad Wisły w kierunku Berlina. Te wypadki historyczne znane są nam z wielu książek i sprawozdań pisanych przez ludzi do tego powołanych. Napisali to ci ludzie ze znajomością rzeczy. Mnie wypada kontynuować moje przeżycia. Bylebym tylko potrafił uczynić to wiernie, bo przecież minęło już przeszło 30 lat.

A więc 17 stycznia 1945 r. Niemcy szaleją w Łodzi, niszcząc dobro państwowe, ale jednocześnie ewakuując urzędy itp. jednostki. Przecież w tym dniu oswobodzono Warszawę, a to przecież tylko 130 km od Łodzi.

Przez cały czas, czy to w okupację czy obecnie po wojnie staram się nie tracić kontaktu z kolegami nawet tymi, z którymi zaczynałem się uczyć czytać i pisać. Odwiedza mnie np. Bolek Hendel i Hirek Kowalczyk - to już emeryci. Częściej spotykamy się z braćmi Dziwińskimi, Jurkiem Szczepańskim, o którym chyba nie wspomniałem. Przepraszam go za to, ale on doszedł do naszej grupy już jako dorosły, student S.G.H.

O moim z nim koleżeństwie jeszcze wspomnę. Pokazuje się czasem na horyzoncie Heniek Pluta, ale to też osobna karta.

Adam Woźniak mieszka 100 m od mojego domu, ale jakoś nieczęsto się widujemy. Mundek Witczak gdzieś utknął w mieście. Bolek Prus zdziwaczał po przeżyciach obozowych i rozwodzie. Widujemy się raz do roku na cmentarzu przy grobach rodziców. Kazik Grudzień - ten często zaglądał do Rudy, a ja do niego w Grotnikach, ale obecnie już dawno go nie widziałem. Takie czasy, że nikt nie ma czasu. 5 nie żyje, a ostatnio w czerwcu 1975 r. w Sochaczewie uczestniczyliśmy w pogrzebie Stasia Tarzyckiego, prezesa G.S. Zmarł w czasie podróży służbowej w R.F.N.

Jak napisałem na samym początku, nie mam wprawy w notowaniu wszystkiego. Jak się coś przypomni, to włączam do niniejszych zapisków. Tylko czy warto? - Jednak warto! Przypomniałem sobie ojca, który tak pisał w swoim "sztambuchu": "Koledzy szkolni w późniejszych latach coś braterskiego dla siebie czują". Albo słowa Ojca, który zawsze namawiał do pisania pamiętników mówiąc, że "daje to więź rodową z współczesnymi w rodzinie tak, że nawet ten, któremu nie udało się niczego znacznego i trwałego uczynić w życiu pozostaje w trwałej pamięci następnych pokoleń. Należy rozwijać zwyczaj gromadzenia dokumentów, starych fotografii, opowieści i wspomnień przedstawicieli rodu. Z materiałów tych powstają jedyne w swoim rodzaju sagi rodzinne. Wspólna praca, zabawy i wspomnienia umacniają więzi rodowe, krzepią poczucie pewności i bezpieczeństwa. Osiągnięcia poszczególnych członków rodu stanowią przedmiot dumy i pobudzają ambicje.

Jest w tym także ważny czynnik trwałości, ciągłości trudu pokoleń składających się na ród, a przez niego na naród. Człowiek powinien znać swoją historię. Wtedy pojmie swą wartość i swoją rolę jako to ogniwo, które łączy przeszłość z teraźniejszością i przyszłością. Człowiek, który nie chlubi się swym rodem, nie kultywuje z nim związków jest jakby uboższy o część swojej ojcowizny. Przypomina drzewo bez korzeni."