autor: Jerzy Świderski
Ojciec mając tak liczną rodzinę i zobowiązania finansowe związane z budową domu, nie pozwolił wybrzydzać czy leniuchować. Dewizą jego było, żeby całe życie się uczyć, więc uczyłem się na tego nauczyciela.
Słów kilka o profesorach. Dyrektor M. Dura, poważny i srogi pedagog. Opiekun klasy prof. Korngold. Uczył matematyki i fizyki. Srogi był to belfer i bezwzględny. Geografii uczyła prof. Konicówna, raczej przeciętność. Za to później geografię objął prof. Jurczyński, który lekcje prowadził ciekawie i nowocześnie, jak obecnie teleturnieje. Pytania na kartkach i pisemne odpowiedzi. Zabrane kartki i stopnie na przyszłej lekcji. Języka niemieckiego uczył prof. Rozenberg, drobny Żyd, który niczego nas nie nauczył, bo nie mógł, taki hałas był na jego lekcjach. Zwaliśmy go "Iskierka". Ruchliwy, ale bezradny z uczniami. Dużo pisać można by o nim i jego lekcjach, ale nie będę się rozwlekał, bo i wstyd cośmy z nim wyprawiali.
Język polski w Seminarium Nauczycielskim stał na wysokim poziomie, bo i prof. St. Kaczowski był dobrym i znającym swój przedmiot wykładowcą. Jeszcze teraz, 42 lata jak wyszedłem z Seminarium spotyka się go na ulicach Łodzi. Staruszek to, a dużo podobno przeszedł w wojnę.
Lubiłem przedmioty przyrodnicze. Wykładał je prof. dr Arkadiusz Goldenberg. Mieszkał w Rudzie i często razem jeździliśmy do szkoły. Uczył biologii i anatomii. Prof. Walenty Piotrowski zwany przez nas "Baca" z racji tego, że nas nazywał "bydło panie". Doczekał się tego, że na jego pracowni napisano "Trzoda bacy Walentego". Kto jeszcze?
Acha. Prof. Sokół, ten od śpiewu i muzyki. Starszy, trochę nieporadny, ale nauczył nas nut i posuwania smyczkiem po skrzypcach no i śpiewaliśmy dość dobrze. Prefektem był ks. Wojnarowski. Jego przedmiot to etyka katolicka. Nie wiem, czy wyliczyłem już wszystkich, ale chyba najważniejszych tak.
Koledzy, których pamiętam, a z niektórymi widuję się do dziś to: Bruno Stachowicz ze Rzgowa, Stanisław Pietrzak, który do nas przyszedł z gimnazjum Kopernika, Mietek Gniotek, obecnie inspektor w Instytucie..., Leon Boniecki, po wojnie dyrektor gimnazjum w Rudzie Pabianickiej. Zwaliśmy go "Izyda", bo twarz miał jak słońce, okrągłą, roześmianą. Byli też inni jak Królikowski, Barszczewski, Sas, Jasiński, Pawlik, Kowalczyk, Peter, Najder, Świderek. Innych już nie pamiętam. Było ich wielu i teraz kilku jest na stanowiskach w Oświacie. Wielu nie żyje. Jeszcze inni jak Alfred Tylman, Roman Robaczyński i w/w Zenek Kowalczyk nie pracują w szkolnictwie. Np. Bruno Stachowicz przez 25 lat prowadził piekarnię po ojcu w Rzgowie, a obecnie stał się badylarzem, posiadając kilka cieplarni w Rzgowie. Kilku dyrektorowało w instytucjach nie mających nic wspólnego ze szkołą. Ja też się takim stałem. Jak wspominałem, nigdy nie chciałem być nauczycielem, toteż za namową brata mojego skończyłem budownictwo w Poznaniu i już 42 lata pracuję w tym fachu. Ale o tym trochę później.
Tymczasem należy choć pobieżnie wspomnieć o życiu w Seminarium Nauczycielskim im. Ewarysta Estkowskiego w Łodzi, które mieściło się jak wspomniałem przy ul. Czerwonej, a później przeniesione do gmachu szkolnego przy ul. Zagajnikowej obecnie Kopcińskiego. Budynek ten mieścił dwie szkoły powszechne, a część trzeciego piętra zajmowana była przez nasze Seminarium. W parterze mieściła się III Miejska Biblioteka i Czytelnia, której kierownikiem był mój ojciec. Fakt ten przysporzył mnie i ojcu mojemu kłopotów. Kiedy nasza klasa cokolwiek ważnego spsociła natychmiast ojciec mój wiedział o tym, a w domu odbierałem za dwudziestu kilku reprymendy. Tak było wygodnie prof. Korngoldowi, wychowawcy naszej klasy. Czasem nie miałem nic wspólnego z jakimś tam wyczynem, ale wysłuchać musiałem. Było dwóch seminarzystów ze Rzgowa: Heniek Waliszek, który edukował się o rok później i Frąckowicz, o rok wyżej.
Bieda była wtedy w wielu rodzinach. Ci dwaj np. ze Rzgowa chodzili często do szkoły pieszo nie mając pieniędzy na tramwaj. Urządzali się różnie. Jeździli "na gapę", pożyczali miesięczne bilety do okazania konduktorowi. Niektórzy bileterzy znali ich i patrzyli przez palce na gapowiczów. Gorzej było przy kontroli biletów.
Np. Heniek Waliszek często się spóźniał na lekcje z różnych powodów, a i opuszczał dni nauki. Wtedy wychowawca prosił rodziców na "pogawędkę". Ci biedni rodzice, do miasta Łodzi wybierali się nie często. Heniek nie chcąc ich narażać na koszta podróży i stratę czasu, wynajmował bezrobotnego z pobliskiego parku "Źródlisko" i ten odbierał skargi i nauki dla rzekomego syna. Za to dostawał, ten bezrobotny, na papierosy i jakoś wszystko szło dalej.
Prof. Korngold za rozmowy i nieuwagę trzech z nas tj. mnie, Bronka Stachowicza i Stasia Pietrzaka rozsadzał do pierwszych rzędów, a zwał nas "mędrcy". Często mawiał: " No, ci trzej mędrcy, proszę bliżej, porozmawiamy.". Skóra cierpła, bo nigdy nie byłem mocny z matematyki. Klasówka. Tematy zadawane były rzędami. Trudno było wtedy ściągać rozwiązania, ale i na to szukano różnych sposobów. Często też po sprawdzeniu takiego zadania, profesor rozdawał prace do poprawy. Wtedy na mojej pracy widniało czerwono wypisane nazwisko Gniotek, a na jego Świderski, a pod obu pracami dwója z trzema minusami. Prof. Korngold był przekonany, że praca jest ściągnięta, tylko nie wiedział kto od kogo, więc obu stawiał ów zły stopień.
Lekcje niemieckiego prowadzone przez prof. Rozenberga, to jeden wielki szum i harmider. Nikt się nie zajmował przedmiotem. Do tego doszło, że biedny "Iskierka" chcąc uzyskać stopień od ucznia musiał przy nim stać i jeszcze uszu nadstawiać, by słyszeć dukanie tłumaczeń i gramatyki. Żal nam było niekiedy tego profesora, ale on nie umiał sobie poradzić z hałastrą, dlatego został zwolniony z pracy w Seminarium. Niestety, w dużej mierze my byliśmy temu winni. Do dobrych i przyjemnych przedmiotów zaliczałem: botanikę, zoologię i anatomię. Te przedmioty prowadził prof. dr Goldenberg ciekawie i przyjemnie. Wyżej wymieniłem kilka nazwisk profesorów: Korngold, Rozenberg, Goldenberg. Tak - to Żydzi. Im przypadło nauczanie w Seminarium Nauczycielskim przyszłych nauczycieli polskich dzieci.
Co robiło się poza szkołą? No cóż, lekcje odrabiało się, lecz nie bardzo się do tego przykładając. Wyniki dawały obraz stopnia na świadectwie. Ale jakoś przechodziło się z klasy do klasy aż do końca.
W porze zimowej mnie np. pochłaniała jazda na łyżwach. Zacząłem jeździć mając 7 lat, toteż co roku szło mi to lepiej. Mając 15 lat już jeździłem dobrze figurowo. Wzory brałem od łódzkich sportowców, którzy przyjeżdżali na nasze stawy trenować, a sporo też mieliśmy własnych inwencji. Wtedy trzeba było samemu się uczyć, trenerów nie było. Do grupy zapalczywych łyżwiarzy należeli prócz mnie: Janek i Stasiek Lapetowie, Heniek Pietrzak i Jadzia Idzikowska. Tę naszą piątkę można było o każdej porze dnia wolnego zastać na lodzie. Wspomniany tu Heniek Pietrzak, mój najbliższy sąsiad, zawsze był przy piłce i przy łyżwach. Skończył kurs lotnictwa na Lublinku pod kierunkiem samego wielkiego pilota Żwirki. W czasie II Wojny Światowej Heniek znalazł się w Anglii, gdzie chwalebnie brał czynny udział w obronie Londynu. Ożeniony z Angielką mieszka w Anglii i z powodzeniem prowadzi farmę hodowlaną.
My, 16-19 - latki, w Rudzie nie tylko zajmowaliśmy się psikusami. Jeden ze starszych kolegów, Wacław Kluska, założył stowarzyszenie właśnie dla takiej młodzieży. Mieliśmy, jak na ówczesne czasy, dobry lokal z salą do gier. To też w zimowe, długie wieczory szło się pograć w ping-ponga lub na próby muzyki. Prowadził tę malutką orkiestrę kolega Henryk Frankiewicz. Skrzypek to był wyśmienity i chciał z nas zrobić dobrych muzyków. Że się nie udało, to inna sprawa. H. Frankiewicz ożenił się z panną Orłowiczówną i wyjechał do Lwowa, gdzie znalazł pracę w P.P.(1) To kosztowało go życie. Podobno zginął w Katyniu. Po wojnie pani Frankiewiczowa wróciła do Rudy z dwoma synami. Dlaczego to piszę? Duet Framerów to właśnie Zbigniew Frankiewicz syn Henryka. Zbigniew ożeniony z dziewczyną o nazwisku zaczynającym się na Mer... dało połączenie Framer.(2) O sławie i powodzeniu Framerów nie trzeba pisać. Mieszkają w Rudzie. Kiedykolwiek występują przypomina mi się Heniek Frankiewicz, przystojny chłopak, wesoły, o bardzo dobrym, tenorowym głosie. Grał i śpiewał, a teraz po nim robi to jego syn z żoną Zofią.
Była nauka, był sport, stowarzyszenia i psikusy, ale nic jeszcze nie wspomniałem o naszych zainteresowaniach koleżankami. Przecież mieliśmy wtedy po 18-20 lat. Zaczęły się tworzyć sympatie i miłości "dozgonne". Cofnę się trochę. Już w 5 klasie szkoły powszechnej byłem podziwiany przez dziewczyny z racji zdolności rysunkowych. Toteż kręciły się niektóre, żebym dla nich rysował, by miały dobry stopień. Co mogłem, to robiłem, ale kiedy przypadło mi siedzieć w jednej ławce z Marysią Lisówną (ładna była i wesoła) tylko jej rysowałem. Z nią to zawarliśmy obopólną sympatię aż do czasów powojennych. Drogi nasze rozchodziły się i znów się spotykaliśmy przypadkowo. Podobno teraz jest w Warszawie i babciuje wnukom. Jeśli o mnie chodzi, to tylko tyle zajmowałem się dziewczynami. Mnie czas mijał na hodowli gołębi, kur, kaczek i nawet owieczek. Wtedy miałem 12-15 lat. Uczyłem się dość dobrze, więc nie musiałem wkuwać. Lekko przychodziła mi nauka. Toteż puszczało się latawce, pasło krowy z kolegami na pobliskich łąkach. To u Marksów nauczyłem się roboty w polu: orki, koszenia itp., obchodzenia się z końmi. Radia jeszcze nie było, ale i na to przyszedł czas.
Rok 1925 - zbudowaliśmy wspólnymi siłami detektor, a jak zdobyłem słuchawki nie pamiętam. Cała ceremonia była przy założeniu anteny liczącej sobie 30 m.
Słuchało się wtedy jeszcze bardzo skromnych audycji. Całe wieczory łapało się muzykę z Cafe clubu lub innych lokali, a grały tam orkiestry Golda i Petersburskiego...., śpiewali rewelersi jak "Chór Dana", "Erjana". Pamiętam pierwsze radio lampowe z charakterystycznym głośnikiem. Była to tuba jak przy patefonie, tylko troszkę mniejsza. Taki aparat sprawił stryj Edek dziadkowi Konstantemu. Tam przesiadywałem słuchając wszystkiego co nadawano: pogadanki, mecze sportowe, Msze św., a tych dziadek słuchał najchętniej.
Podczas jakiegoś turnieju hokeja na lodzie z udziałem Kanady, Czechów i Polaków i Niemców słuchaliśmy to z dziadkiem tzn. ja słuchałem, a dziadek drzemał odmawiając jakieś modlitwy. Nagle sprawozdawca krzyczy, że Tupalski strzelił gola. Dziadek nie mając pojęcia o grze w hokeja pytał mnie z czego strzelał ten Tupalski, a poprawił Adamowski, że nie było słychać strzału. Hokej stał już na wysokim poziomie, ale widziało go niewielu ludzi, tym bardziej starszych. Dla mnie wymienieni Tupalski, Adamowski, Kowalski no i najlepszy wiadomo bramkarz w Europie - Stagowski, byli bohaterami, a dziadek wciąż się pytał z czego oni strzelają, że nie słychać. Długo musiałem wyjaśniać o co chodzi tym ludziom na lodzie, że aż z Niemiec, Czech, a nawet Kanady przyjechali do Polski i grali w Krynicy.
Wracam do znajomości z koleżankami. Moi ówcześni koledzy - sztubaki, udawali bardzo dorosłych, więc musieli mieć dziewczyny i adorować je w tramwaju, w kinie, na lodzie, na nabożeństwach majowych i innych randkach. Było wtedy kilka ładnych dziewcząt, które również uczęszczały do szkół w Łodzi, więc były okazje do spotkań. Były też inne, które zakończyły edukację w Szkole Powszechnej, ale należały do stowarzyszeń tych, gdzie i my i to też były okazje do przewracań oczu z "miłości" do nich. Jak bardzo rywalizowali chłopcy na lodzie, żeby za rączkę pojeździć z wybraną. Ja nie bardzo lubiłem uczyć jazdy za rączkę - ot z daleka i chociaż Jadzia Idzikowska podobała się, ale jazda parami była dla mnie ważna, kiedy partner też jeździł dobrze, a takim był Stasiek Lapeta. Z nim najchętniej jeździliśmy parami, a Jasio obskakiwał to Jadzię, to Janeczkę, to inną Brygidę. Później zdobyłem narty i przy dobrym śniegu spacerowaliśmy po górkach lub za koniem.
Przypisy:
(1) - HENRYK FRANKIEWICZ - "Przodownik Policji Państwowej". Urodzony w 1909 r w Łodzi, syn Feliksa i Zofii, zamieszkały w Rudzie Pabianickiej. Był jeńcem w obozie jenieckim Ostaszków, zamordowany w 1940 r. w Twerze, m-ce spoczynku - Miednoje. Ostatnią służbę pełnił w policji województwa lwowskiego, we wrześniu 1939 r. na Posterunku w Kamionce Wołoskiej, pow. rawski. Odzn. BKZ, MDzON, BMzaDSł.
(2) - Informacja we wspomnieniach jest błędna, prawdopodobnie nie z winy autora. Nazwa "duet FRAMER" powstała w wyniku połączenia części nazwiska p. Zbigniewa FRAnkiewicza i p. Zofii SzuMER. Również na nagrobku muzycznego małżeństwa (oboje już nie żyją) jest napisane, że p. Zofia była "z domu Szumer".