autor: Jerzy Świderski
Tak mijał rok za rokiem i nastąpił czas, kiedy trzeba było decydować się na zawód.
Nadeszły miesiące lipiec i sierpień 1932 r. Wtedy to poszedłem na praktykę budowlaną, bo uchwalono, że będę zdawał egzamin do P.S.B. w Poznaniu, a odbyć się on musiał w końcu sierpnia tegoż roku. Zdałem ten egzamin pomyślnie. Ale na razie coś o praktyce. Zacząłem pracować w firmie Budowa kominów fabrycznych i obmurowywanie kotłów "L. Brojer" w Łodzi.
Pierwsze murowanie wyszło nienadzwyczajnie. Wróciłem do domu zachlapany wapnem i trochę zniechęcony.Ciężka była to praca, ale konieczna, więc jeździłem na ul. Karolewską, gdzie budowaliśmy dom dla w/w L. Brojera. Później pracowałem w Pabianicach. Przy ul. Maślanej stawiano komin w fabryce jakiegoś Żyda. Komin nieduży, bo 30 m liczący. To już było ciekawsze. Najpierw na dole, później coraz wyżej i wyżej. Aż do końca byłem na tym kominie ze specjalistą, murarzem Lewandowskim.
Następną praktyką były tynki zewnętrzne u prof. Potęgi w Rudzie, a następnie kilka mniejszych domków. Praktykowałem też w firmie "Mieczysław Łęczycki", który budował Sanatorium Przyrodolecznicze dr Wojnowskiego. Było to w Rafałówce pod Sieradzem. Ładne to były miesiące letnie wśród dużych lasów nad rzeką Wartą. Tam nauczyłem się prócz murarki, zbierania grzybów, podglądania przyrody w nocy i wczesnymi porankami. W dzień pracowaliśmy z murarzami z Sieradza. Wtedy to zapoznałem się z ludźmi z pobliskiej wsi Rossoszyca. W wolnych chwilach tam spędzałem czas w parafialnym stowarzyszeniu lub na wspomnianych grzybach z chłopakami i dziewczynami wiejskimi. To oni pokazali mi miejsca grzybne i nauczyli podglądać dziki i sarny oraz inne leśne zwierzaki.
W Rafałówce mieszkał wtedy jako letnik mistrz Polski wagi ciężkiej w boksie Tomasz Konarzewski. Zapoznałem się z nim i często razem biegaliśmy duktami. Dla niego to był trening, dla mnie przyjemność, że z takim bokserem się koleguję. Przecież to Olimpijczyk. Co 2 tygodnie lub co tydzień niedzielę spędzałem w Rudzie. Przeszły lata w Seminarium, przeszły praktyki i trzeba było jechać do Poznania na studia. Było to moje pierwsze oddalenie się od domu na Zarzecznej, od rodziny i kolegów w Rudzie.
Poznań
Od jednego z Rudzian otrzymałem adres w Poznaniu, gdzie ewentualnie mogłem się zatrzymać, przenocować i za ich tam radą wynająć pokój. Tak też było i moje pierwsze mieszkanie w Poznaniu mieściło się u rodziny przy ul. Kopernika 5 na parterze. Tam mieszkałem tylko 1 miesiąc. Powodem tego była wygórowana cena za mieszkanie.
Nieopodal przy ul. Łąkowej 7 wynajęliśmy pokój z kolegą Stanisławem Wójcikiem u staruszki z córką 50-letnią. Tu już było taniej, płaciłem połowę komornego. Ja 17,50 zł i Stasio Wójcik to samo. Prócz mieszkania z pościelą dostawaliśmy rano kawę i herbatę. Światło płaciło się osobno. Po roku i miesiącach wakacyjnych zamieszkaliśmy we trójkę. Ireneusz Wilmański, łodzianin, Leszek Kubacki urodzony w Łodzi, mieszkający we Włocławku i ja, łodzianin. Wspomnę tu, że Leszek urodził się w tym samym roku co ja, w tym samym domu, w tym samym korytarzu mieszkali nasi rodzice. Teraz dopiero po 20 latach mieszkając razem opowiedzieliśmy sobie kilka rzeczy i jaki wynik? Nasi rodzice kolegowali się pracując właśnie na Stacji Karolew w Łodzi. My, ich dzieci nie znaliśmy się, dopiero zamieszkując po 20 latach razem, w Poznaniu, znów przy ul. Kopernika 14, dogadaliśmy się. Później mieszkałem z Renkiem Wilmańskim przy ul. Zielone Ogródki. Przez jakiś czas przy placu Sapieżyńskim u państwa Stypczyńskich. Z ich synem Stefanem kolegowałem się długo razem się ucząc. Obecnie Stefan pracuje w Toruniu w Wydz. Bud. Urb. i Arch. Jako inspektor.
Kolejnym moim mieszkaniem wspólnym z Leszkiem Kubackim był pokój przy ul. Kwiatowej 8 m7. Później Leszek wyprowadził się, a ja dobrałem sobie kolegę Millera na współlokatora. Ostatni rok studiów już mieszkałem sam, tam właśnie przy ul. Kwiatowej, skąd wyniosłem dobre wspomnienia. Moja gospodyni, staruszka 73-letnia, wynajmowała prócz mnie jeszcze czterem studentom 2 pokoje. Przychodziła czasami jej córka, starsza pani. Spokojne to były kobiety.
Dlaczego mieszkałem sam? Lubię się rządzić sam, ponadto kolegi pozbawiło mnie zdarzenie Leszka z pluskwami. Otóż Poznań, miasto studenckie, było bardzo zapluskwione. Szczęściem było znaleźć pokój bez tych "bohaterów". Były w kanapach, łóżkach, za obrazami itp. Niszczyło się to różnymi sposobami, ale niewiele to pomagało. Dla wyjaśnienia: Leszka co noc napadały pluskwy tak, że pościel miał w krwawych plamach. A o dziwo mnie nie gryzły. Z resztą do dziś jak czasem ten i ów mówi: "tu są pchły czy inne stwory". Ich gryzą, a mnie nie robią nic. Z tych to powyższych powodów Leszek, a później Miller wyprowadzili się, a ja zostałem. W nagrodę od babci Gabryjelewicz, bo tak się nazywała moja staruszka, dostałem tańsze komorne i inne przywileje Mnie naprawdę pluskwy nic nie robiły. Później to nawet jakby ich nie było...
Pani Gabryjelewicz lubiłą ze mną rozmawiać. W ciepłe wieczory przychodziła z robótką i opowiadała siedząc na balkonie. Było to mieszkanie na drugim piętrze, z oknem i drzwiami balkonowymi. Ładne, słoneczne z widokiem na inne, przeciwległe okna i balkony. Były to punkty obserwacyjne studentów i stałych lokatorów i nam mieszkających tam podlotków. Z taką jedną "z przeciwka" później chodziłem na łyżwy. Lodowisko było zwane "na Przepadku", a po łyżwach na kawę mama prosiła. To przysparzało chudej mojej kieszeni oszczędności na wyżywieniu. Jak wspomniałem, ojcu ciężko było przysyłać mi pieniądze i od niego dostawałem niewiele, ale... Czasem przysłał Władek - brat, czasem, chyba ze dwa razy stryj Edmund i jakoś starczyło na jedzenie i komorne. Pewien okres miałem dobry, bo zarobiłem trochę na rysunkach, wykonując je "jełopom" i leniuchom, którzy mieli bogatych rodziców, a robić im się nie chciało.
Wisi przy moim biurku ("tablo") wspólna fotografia moich 25 kolegów, z którymi skończyłem P.S.B w Poznaniu i 9 profesorów, którzy przyczynili się do tego, że coś tam umiem z budownictwa i architektury. Profesorów było dużo więcej, ale nie wszyscy dali nam swoje podobizny do uwiecznienia. Tylko jednego z nich spotkałem po 25 latach w Łodzi. Był to prof. Elster, artysta malarz. Jechał właśnie w roku 1925 z grupą studentów w plener do Kazimierza nad Wisłą, malować mieli nasz sławny Kazimierz.
Spotkałem go w "Grand Cafe" w hotelu "Orbis" w Łodzi. Od razu mnie poznał, zaproponowałem mu nasz stolik. Ciasno wtedy było w kawiarni. Pogawędka była krótka, ale miła. O innych profesorach słyszałem, że są staruszkami, niektórzy zostali zgładzeni przez hitlerowców.
Gmach naszej uczelni stoi do dziś przy ul. Łąkowej w Poznaniu. W roku 1928 odbyły się I Targi Poznańskie i jako seminarzysta byłem z wycieczką. Nocowaliśmy wtedy właśnie w tym gmachu, gdzie pięć lat później rozpocząłem naukę. Blisko mieszkałem, blisko była plaża nad Wartą, blisko śródmieście, tuż tuż stadion miejski, a i do Starego Miasta, ratusza i mostu Chwaliszewskiego nie tak daleko. A teatry i kina prawie wszystkie zgrupowane przy Placu Wolności w Śródmieściu. Teatr i kino dużą rolę odegrały w naszym życiu. Naszym życiu piszę, bo było nas pięciu, którzy nie opuściliśmy prawie żadnego filmu w kinie "Słońce", "Apollo" i "Metropolis". Bilety tanie były dla studentów: do kina 49 groszy, do teatru 72 grosze. Kupowało się całe abonamenty. Bileter przecinał odpowiednią kratkę, jak w tramwaju. Garderobianej dawało się 10 groszy. Żeby w ciągu tygodnia być na wszystkich widowiskach traciło się od 2 do 3 złotych, a przecież to były 3 lub 4 obiady po 70 groszy.
Powracam do naszej piatki kolegów. Byli to: Alfons Copik - Ślązak, Stefan Stypczyński - poznaniak, Witold Dębski - warszawiak, Wiktor Kaczmarek - poznaniak i ja - łodzianin. W bardzo dobrej komitywie żylimy też z Jankiem Grabowskim z Chełmży, Gerardem Bochynkiem - Ślązakiem z Wydz. Drogowego, Ireneuszem Wilmańskim - łodzianinem i Leszkiem Kubackim z Włocławka oraz Konradem Raczyńskim z Zawiercia. Właściwie cała brać z P.B.S. trzymała się razem chyba, ze wyjątkowo samolubnie, a byli i tacy.
Zatrzymałem się trochę na tych, z którymi najwięcej spędzałem czasu przy nauce i na przyjemnościach. Witold Dębski z Milanówka pod Warszawą. Ojciec jego prowadził przedsiębiorstwo. Temu zawsze starczyło na wyżywienie siebie i na pomoc np. Jasiowi Grabowskiemu, z którym mieszkał. Od niego pożyczało się często pieniądze. Skończył P.S.B. pół roku po mnie. Spotkałem go kilka razy w Łodzi - tu pracował. Stefan Stypczyński - poznaniak, też dość dobrze zaopatrzony w gotówkę. Przecież mieszkał z rodzicami, którzy prowadzili przy ul. Karola Marcinkowskiego mleczarnię z wydawaniem obiadów. Stefana spotkałem w Toruniu, po wojnie.
Wiktor Kaczmarek - poznaniak tak jak Stefan Stypczyński. Mieszkał z rodzicami prowadzącymi skład konfekcji damskiej i dziecięcej. Mieli samochód. Czasem Wiktor wykradał bratu "Citroena" i woził nas do Obornik itp. Ten był u mnie w Rudzie po wojnie.
Alfons Cepik - Ślązak z Bichnowic. Myślę, że dostawał regularnie pensję z domu i był oszczędny. Ten zawsze miał pieniądze. Był u mnie na Zarzecznej, podczas pobytu w Sanatorium w Tuszynku. Gerard Bochynek z Katowic. On był do nas raczej przylepiony przez Funia Copika i nie uczestniczył w eskapadach, a tylko lubił z nami uczęszczać do teatru. Kłopotów finansowych nie miał.
Byłbym zapomniał o naszym prymusie. Trzeba poprawić. Nie szóstka, a siódemka nas była. Był to Konrad Raczyński z Zawiercia. Chłopak najmłodszy z nas. Dobrze się uczył i dobrze włóczył z nami.
Ja siódmy, najmniej zamożny, ale jakoś i mnie starczało na tę kulturę, a wymienieni chłopcy beze mnie nigdy nie szli na teatralne i kinowe spektakle. Raczej odkładali na inny dzień te przyjemności albo pożyczali. Ja musiałem być. Z Witkiem Dębskim mieliśmy tyle pomysłów i ogłady, że reszta nie wyobrażała sobie, żeby Jurek czy Witek siedział w domu, kiedy oni się bawią.