Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

Zapiski z życia (część 3)

autor: Jerzy Świderski

To już pamiętam. Na I pietrze, na końcu korytarza drzwi otwarte. W pokoju ołtarz, a wierni (jak mało się ich tam zmieściło) w korytarzu i na stopniach klatki schodowej. W tym pokoju ks. kan. Świnarski odprawiał Mszę Św. Sprowadzaniem księdza na każdą niedzielę i goszczeniem go zajmował się mój ojciec.

Mieszkaliśmy wtedy tuż obok, przy ul. Trudnej 4. Pierwsza prowizoryczna "plebania mieści się u Świderskiego" - tak mówili ludzie. Jestem w posiadaniu grupowej fotografii przed "Domem Ludowym" przy ul. Rudzkiej, w domu pp. Burnych, gdzie na honorowym miejscu siedzi ks. kan. Świnarski (1). Był rok chyba 1917. Nie pamiętam, czy już wtedy nazwano tę jeszcze niezlokalizowaną parafię pod wezwaniem Św. Józefa. Te daty na pewno istnieją w kronikach parafialnych.

Był to wstęp za długi, ale konieczny. Kiedy na 50-lecie naszej Parafii w Rudzie umieszczono informacje o jej historii, przeczytałem pewne nieścisłości, dlatego chcę podać to, co jeszcze podał jeden z najstarszych Rudzian jakim był mój ojciec Stefan Świderski, wielki miłośnik wszystkiego co rudzkie, działacz i zawsze pierwszy tam, gdzie można było pracować społecznie, nawet ze szkodą dla siebie i rodziny.

Prawdziwą, zanotowaną w kronice Parafii datą jej powstania jest lipiec 1917 r., kiedy to ks. biskup Zdzitowiecki dokonał poświęcenia kaplicy. Wcześniej, za namową ks. Świnarskiego powstaje tymczasowa kaplica. Tymczasowość ta przetrwała wiele lat, bo aż do czasu budowy nowego kościoła tj. do roku 1937. Omawiana kaplica powstała z szopy (wiaty) na siano, na górce wśród łąk, z których właśnie tam magazynowano siano. Tak łąki jak i i szopa były własnością p. Gerlicza, prezesa Towarzystwa Elektrycznych Waskotorowych Kolejek Dojazdowych.

Wspomniany ob. Julian Wiśniewski i ojciec mój pracowali ówcześnie w tej spółce i prawdopodobnie z ich to inicjatywy, namów, próśb owa wiata została podarowana przez p. Gerlicza wraz z placem na cele powstającej parafii. Wtedy to omurowano ściany między nośnymi słupami i postawiono pośrodku dachu sygnaturkę. Tak to powstał pierwszy w osadzie Ruda Pabianicka kościółek, a pierwszym proboszczem został ks. Franciszek Potapski.

Miała już Ruda Pab. kościół, ale brak było cmentarza grzebalnego i plebanii w pobliżu kościoła. Cmentarz powstał krótko po poświęceniu kościoła. W odległości ok 300-400 m od kościoła znaleziono odpowiedni teren od p. Freitaga. Czy też on podarował go parafii, tego nie wiem, dość, że po poświęceniu cmentarza przeniesiono dwa groby z dziedzińca przykościelnego na nowy cmentarz.

Jest to grób nieznanego mi dziecka i wymienionego poprzednio Juliana Wiśniewskiego. Płyta bardzo stara i dość zaniedbana istnieje tuż przy głównym krzyżu w centrum cmentarza, z nazwiskiem J.Wiśniewskiego. Budynek (plebania) powstała dużo później, ale daty nie pamiętam. Proboszczowie do czasu jej wybudowania mieszkali i urzędowali w domu p. Jędrychowskich, przy ul. Wirowej, tuż przy głównym wejściu do parku dawniej Stefańskiego, a obecnie 1-go Maja.

Moje lata przedszkolne

Już trochę wspomniałem o sobie jako chłopaku w okresie przedszkolnym, mieszkającym z rodziną przy ul. Trudnej 4, w drewnianym budynki jednorodzinnym. Żyło nas tam początkowo 6 osób - rodzice i nas czworo, później urodziła się siostra czworga imion - Joanna C.R. Szczęsna - to był rok 1919.

Budynek nasz stoi na górce. Ten fakt też był dla nas ważny. Np. do sklepu czy szkoły, a w ogóle do furtki przy ulicy, przeważnie my dzieci zjeżdżaliśmy latem wózkiem, a zimą sankami i to prosto ze schodów przy głównym wejściu. Także do studni, która była usytuowana w najniższej części posesji, jechało się po wodę na trzykołowym rowerku. Ale to z innych powodów. Był to okres, kiedy prócz kur, królików i gołębi hodowano u nas gęsi. Mało, bo zaledwie 3 i gąsior. 4 sztuki tych ptaków robiły często zamieszanie. Po wodę do wspomnianej studni można było iść, trzymając jedną ręką wiadro zaś drugą wspomniany rowerek. Inaczej trudno było. Gęsi nie pozwoliły. Zwłaszcza pan gąsior bez ceremonii dziobał, wsiadał na plecy i stawał się niebezpieczny. Bał się tylko rowerka. Dlaczego? Tego nikt nie odgadł.

Dom nasz na Trudnej, to drewniany budynek, z wysokim strychem, gdzie mieścił się jeden pokoik z tarasikiem nad werandą. Na parterze, prócz 3 pokoi, kuchni była też klatka schodowa i hall, z którego wychodziło się na werandę. Podziemie mieściło dwa pomieszczenia, a jedno z nich zupełnie przyzwoity pokój. Wchodziło się do tych pomieszczeń ze szczytu od zachodu, schodami obudowanymi i pod dachem. Ten dach przyczynił się do zabaw, ale był też wygodny dla złodziei. W tym okresie, tj. w latach 1916-1921 grasowały bandy pospolitych złodziei, którzy kradli co się dało. Ojciec wówczas pracował w PKP w Karolewie i służbę miał często w nocy. W domu wtedy zostawała matka nasza z pięciorgiem dzieci. Dzięki pomysłowości matki naszej nie doszło do poważniejszych kradzieży czy napadów mogących skończyć się nawet tragicznie. Służby bezpieczeństwa było wtedy bardzo mało. Jeden policjant na bardzo wielki obszar. Toteż mało kiedy widywało się go w naszej okolicy (nazywał się posterunkowy Baranowski). Kiedy ojciec pracował w nocy, matka i trójka starszego rodzeństwa budowali barykady pod drzwiami, od wewnątrz i to takie, że w razie czego robiło to ogromny hałas, a wtedy trudno było nie obudzić się i zwoływać nieobecnych dorosłych na ratunek. Udawało się to tak, że poza skradzionymi kurami lub wyprzątnięciu komórek w podwórku nie pamiętam, żeby okradziono nas z kretesem. Nawet wiadomo było po nazwisku, kto to przychodził na te nocne odwiedziny (Linke, Flis i inni). Policja niewiele mogła zdziałać by zapewnić bezpieczeństwo.

Mieliśmy też kłopoty z innymi, niepożądanymi gośćmi, zwłaszcza jednym. Między innymi pasożytami był szczur, który z czasem oswoił się na tyle, że grasował nawet w czasie dnia. Złapać nie dał się nigdy. Często siostry, które miały w pokoiku na strychu zabawki, z krzykiem wpadały do matki, że na łóżeczku dla lalek śpi szczur. Kiedy z haczykami szło się po niego, już dawno ukrył się, złapać się nie dał i pewnie drwił z nas gdzieś ukryty w pobliżu, bo za godzinę znów był na łóżku.

W pobliżu ulicy Rudzkiej, Magdaleny i Batorego mieszkało wielu naszych rówieśników i rówieśniczek. To z nimi odbywały się zabawy na pobliskich górkach, Rudzkiej Górze, na łąkach przy rzece Ner. Starsi bawili się z równymi wiekiem, a my młodsi pętaliśmy się za nimi. Wtedy to sprawdziłem jazdę na sankach po, bądź co bądź, dużym spadku Rudzkiej Góry. Wtedy to nauczyłem się sam jeździć na łyżwach. Ten sport, tak ulubiony, kontynuowałem bez przerwy do wybuchu II Wojny Światowej. Jeździłem figurowo dość dobrze ucząc się sam tej trudnej sztuki i trochę podpatrując sąsiada, pana Burnego, znanego kolarza i sportowca. Łyżwiarstwo uprawiałem jeszcze po wojnie mając już 60 lat.

Rówieśnicy moi to: Władek Dubla i jego brat Leon. Ci mieszkali najbliżej, ale gdy przyszło grać zespołowo wtedy przychodzili na place przy Białej Fabryce lub nad rzekę inni, z dalszych ulic. Byli to Knule (kilku braci), Marksy (trzech braci, a jeden miał na imię Karol). Michalaków było pięciu, ale dwóch zupełnie smarkatych. Stefan, Stasiek i Maniek grali z nami z jaja, palanta ("palantra" się wtedy mówiło) no i nieodzownie w szmaciankę.

Wymienieni chłopcy niewiele mieli czasu na zabawy blisko domu, bo musieli paść krowy i pomagać w domu. Dlatego z wielką przyjemnością szło się do nich na łąki i tam szła w robotę piłka, latawce, wędki i konewki na raki, a także karty. Początkowo "Czarny Piotruś", a później nawet "Oko". Siostry miały swoje koleżanki, a najstarszy Władek wtedy już zajmował się harcerstwem. Był taki okres, że właśnie u nas, na górce w pokoiku odbywały się zbiórki. Nawet ja należałem do Zuchów, ale krótko. Z więcej znanych pamiętam nazwiska starszych harcerzy, tych co u nas bywali: Grzegorz Timofiejew, Marian Piechal (późniejsi poeci i literaci), bracia Michalscy, Kosińscy, Karol Widelski, Borsukiewicz, Rybak, bracia Andrzejczakowie i wielu innych. To była starszyzna. Ja tylko ich podglądałem i podsłuchiwałem.

Ważne sklepy w pobliżu to: Szubert, gdzie kupowało się wszystko. Kruczkowski i Gnauk - piekarze. Retz - sklepik mały i Spółdzielnia Spożywców prowadzona przez Józefa Widelskiego. W domu na ul. Trudnej zastała nas w 1918 r. wielka zmiana. Niepodległość i rozbrojenie Niemców. Miałem wtedy 6 lat i nie uczestniczyłem w tych wydarzeniach, ale pamiętam je dobrze. Mówiło się wtedy, że wreszcie będzie lepiej, ale to lepiej dopiero miało przyjść, a tymczasem stało się gorzej. Chłodno i głodno. Trudności władz w zaopatrzeniu ludności w artykuły spożywcze i pierwszej potrzeby były ogromne.

Jak wielkiego wysiłku trzeba było u naszych rodziców by wyżywić nas pięcioro. Lata 1918-1919 i 1920 rok to najtrudniejsze lata. Jadło się wtedy łupane żyto, a przysmakiem były placki kartoflane albo plasterki kartofli pieczone na blasze.

Potem przyszły lata wojny na zachodzie Polski. Dużo młodych ludzi poszło wtedy do wojska. Już zaczynało się trochę lepiej. Ojciec zaczyna pracować w Miejskiej Bibliotece. Pracuje społecznie w różnych Towarzystwach i zaczyna myśleć o budowie własnego domu.

Przedtem jednak zmienialiśmy mieszkania, kolejno u p. Burnych, gdzie zdarzył się wypadek z benzolem, którym wtedy oświetlało się mieszkanie. W sąsiednim mieszkaniu nastąpił wybuch, u p. Toberskich i bodajże śmierć chłopca. Mieszkaliśmy też u p. Wasilewskiej, która miała przy ówczesnej ul. Kościelnej dworek. Dworku już nie ma - jest park 1-go Maja. Na Trudnej też dwa razy mieszkaliśmy.

Kiedy mieszkaliśmy w dworku przy ob. ul. Farnej, zdarzył się wypadek z lampą karbidową. Podczas nieobecności rodziców, siostry moje zapaliły tę lampę, ale nie tak jak trzeba i górna część lampy odczepiła się po wybuchu i wbiła się w sufit. Na szczęście obyło się bez wypadku. Innym razem tarły one kartofle na placki. Ja coś tam psociłem i doczekałem się, że Wanda nabrała pełną garść ciasta i trafiła mnie w bok twarzy i ucho. Zalepiło mi to ciasto ucho tak dokładnie, że kilka dni wygrzebywałem je sobie, aż ucho bolało.

Jeszcze raz mieszkaliśmy na ul. Trudnej 4, a później Trudnej 10, w domu piekarza Gnauka. Wtedy już miałem chyba 11 lat, chodziłem do szkoły na Marysin, w domu Rascha. Hodowałem gołębie bardzo lotne tzn. długo i bardzo wysoko krążące nad domem.

Przypisy:
(1) Niestety, w zbiorach rodzinnych nie udało się odnaleźć tej fotografii.