autor: Jerzy Świderski
Profesorowie - na czele wszystkich stał dyrektor W. Twardowski, zwany przez nas "Tygrysem". Srogi i twardy jak to zwykle dyrektor, ale i z nim można było dać sobie radę.
Kierownik Wydziału Arch. Lucjan Wajshert - typowy budowlaniec - do roboty i wypitki, przystępny i umiejący radzić w naszych kłopotach. Inż. Szuman, staruszek, jeden z pionierów żelbetnictwa. Pracował przy budowie portu Kilońskiego czym się chlubił. Inż. Karol Szweda - materiałoznawca. Inż. Markoni czy Marconi. Pochodził z rodziny krakowskich Marconich. Wykładał geometrię wykreślną. Prof. Terleski - matematyk. Inż. arch. Tadeusz Hornung - pochodził ze Lwowa, inż. Thomas, Groszczyński, prof. inż Zeyland, starszy już pan, wykładał historię budownictwa. Prof. art. mal. Elster - rysunki odręczne i historia sztuki, prawie że kumpel, świntuszył zawsze z wielką przyjemnością. Jeszcze było kilku, którzy wykładali na zmianę, nawet ich nazwisk już nie pamiętam.
Najbardziej jednak zapamiętanymi zostali: prof. Pogonowski - matematyka i rachunek, no i nasz gospodarz, prof. inż. arch. art. mal. Adam Batycki. Pochodził ze Lwowa, stary kawaler, wykładał rysunek techniczny i ustroje budowlane. Z jego osobą wiąże się dużo kawałów, które mimo dorosłości robiliśmy mu, licytując się w pomysłach. On nas lubił nawet za te psikusy. Spotykaliśmy się z nim na plaży lub w teatrze i w jego pracowni malarskiej. Wg mnie robił dobre akwarele, a lubiąc się popisywać zapraszał nas do siebie na stryszek, gdzie była pracownia. Do historii polskiego malarstwa polskiego nie wszedł, ale zostawił swe prace obok znanych, ówcześnie pracujących artystów. Wspomniałem już o tym, że dużo razy przeprowadzałem się. Tak, było tego 10 przeprowadzek, ale 11 lokum już utrzymałem przez rok, do końca nauki w Poznaniu.
Chciałbym wspomnieć jeszcze o kilku kolegach i naszych wspólnych przeżyciach, dla mnie wartych przypomnienia.
Było to wtedy, kiedy mieszkałem ze Stefanem Wójcikiem. Pochodził z Krakowa. Rodziców nie miał już dawno. Postanowił się uczyć. Tak się złożyło, że brat jego dużo starszy pracował na posadzie ogrodnika w policji państwowej. Ogrody P.P. położone były w Poznańskiej Cytadeli. Tam też były tereny przeznaczone na trening i tresurę psów policyjnych. Często Stasio zabierał mnie do Cytadeli. On szedł do brata, który sam biedny jakoś pomagał memu współlokatorowi (bratu), a ja z ciekawością przyglądałem się tresurze psów. Dostawał tam Stasio od brata parę pomidorów, albo ogórek. Dzielił się tym. Stasio Wójcik był 2 lata starszy ode mnie, trochę niższy, szary na twarzy (niedożywienie). Twarz przy tym długa i włosy krótko przy skórze strzyżone. Ubrany biednie. Uczył się średnio, ambicje miał duże. Zupełny brak pieniędzy nie pozwalał mu na teatr czy kino, ale plaża nad Wartą była imprezą darmową, bo "dziką" plażą się zwała. Tam chodziliśmy w czerwcowe, gorące popołudnia lub niedziele.
Raz właśnie w sobotę, ja, Stasio i Ireneusz Wilmański znaleźliśmy się razem nad Wartą. Jak wspomniałem była to plaża dzika, więc ubrania trzeba było ułożyć pod krzakiem i czuwać, żeby nie zmieniły właściciela. Co jakiś czas Wartą płynęły parowczyki - ciuchcie, które ciągnęły po 3 lub 4 berlinki naładowane jakimś towarem. W górę rzeki płynęły, w stronę miejscowości Puszczykowo. Czepialiśmy się tych berlinek, żeby później po 2-3 km wracać z prądem ku naszej plaży. Było tak i wtedy. Mnie, jako mniej wytrawnemu pływakowi, wystarczył jeden taki rejs, więc zostałem, łażąc po plaży. Wilmański i Stasio popłynęli jeszcze raz. Zapowiedziałem, że nie będę czekał i pilnował bardzo długo tych ubrań. Mieli wracać zaraz. Mówi się inaczej, a czyni inaczej. Widocznie wypadło im dłużej zabawić na trasie. Ja nie wytrzymałem i polecając przygodnej parze pilnowanie ubrań kolegów poszedłem do domu.
Około 19 godziny do mieszkania wchodzi mój Stasio Wójcik, boso i bez koszuli - tylko w spodniach na szelkach. Właśnie na niego padło to nieszczęście, że skradziono mu buty i koszulę. Rozpacz i śmiech. Boso i bez koszuli idący Stasio, a właściwie podskakujący, bo upał wtedy był ogromny i asfaltowa jezdnia i chodniki rozpalone były i miękkie. Co teraz będzie? On i tak biedny, miał przecież tylko te buty i koszulę. Rada w radę, poszedłem do innych kolegów i złożyliśmy się, żeby mu zakupić koszulę i półbuty. Wtedy Stasio zażądał, byśmy mu kupili półbuty koloru bocianiego dzioba. Taki to był elegant. Pomimo soboty i późnej pory udało się te buty kupić, a koszulę pożyczyłem mu na 2-3 dni. Śmiesznych, ale i tragicznych okoliczności w Poznaniu nie brakło. To była młodość, więc chociaż chłodno i głodno ale swobodnie.
Wspomniałem, że tworzyły się grupy kolegów. Jedni biedniejsi, drudzy niby to bogacze, bo w kieszeni mieli 2 zł (to dużo). Idziemy kiedyś przez deptak. Była tam po drodze restauracja "Pod strzechą". W holu pośrodku stało duże akwarium gdzie pływały karpie, później brane na patelnie dla gości. Gdy wychodziliśmy z lokalu po krótkim pobycie, Jasio Grabowski nie wytrzymał i przechyliwszy się nad wymienionym zbiornikiem wyciągnął jednego królewskiego karpia i oburącz niósł go nad głową. Żeby nie robił takiego szumu mielibyśmy zajęcie w domu przy smażeniu i jedzeniu tego karpia. Dobrze, że obyło się bez "szkłów" (policji). Jasio Grabowski to chłopak roztargniony. Np. mówi kolega współlokator, Witold Dębski do Janka "twoja kolej iść do sklepu po cukier i chleb". Jasio jest tylko w spodniach i gimnastycznej koszulce. A jakże! Zakłada na gołą szyję krawat (bez krawata nie wypadało wyjść na ulicę) i otwiera drzwi do szafy zamiast na korytarz. Wtedy dopiero oprzytomniał.
Uliczne hydranty były czasem dla nas sprzętem sportowym. Wracając do domu z teatru lub kina, kiedy ulice były względnie puste, skakaliśmy przez te hydranty. Ładnie to wyglądało kiedy pięciu lub siedmiu młodzieńców uprawia na ulicach barani skok. Kilka razy "szkły" nas gonili, ale udało się uciec lub załagodzić wyczyn. Tych parę zdań charakteryzuje Jasia Grabowskiego i Stasia Wójcika.
Wspomniałem jeszcze o innych moich kolegach, sześciu kinomanach i teatromanach. Byli to: Witold Dębski z Milanówka, Stefan Stypczyński i Wiktor Kaczmarek z Poznania, Alfons Copik z Bichnowic, Gerard Bochynek z Katowic no i ja z Łodzi.
Ta szóstka, jak już poprzednio wspomniałem, nie opuszczała żadnego dobrego spaktaklu w teatrze (Wielkim i Nowym), a trzy kina: "Słońce", "Apollo" i "Metropolis" mogły co tydzień na nas liczyć. Pieniądze na to brało się z oszczędzania na żywności lub z pożyczek od bogatszych kolegów, którzy wydawali na inne, nie bardzo nas obchodzące rozrywki.
Za przykładem kolegi St. Szczurka żyło się przez kilka dni chlebem i ogórkiem. Ten Szczurek, starszy od nas, nie miał własnego pokoju i tym samym łóżka i stołu. Sypiał co trzeci dzień u innego kolegi, a nigdy nie widziałem, żeby miał na obiad. Żył właśnie z funta chleba i ogórka na cały dzień.
Nie tylko teatr i kino nas absorbowało. Nasza uczelnia miała dobrze prowadzony chór, składający się z około 100 śpiewających. Opiekunem chóru był prof. Luśniak, a dyrygentem nasz starszy kolega Pawłowski. Bez chwalenia można powiedzieć, że ci dwaj postawili na wysokim poziomie tak głosowym jak i repertuarowym naszą śpiewającą grupę. Dlatego często byliśmy zapraszani na uroczystości, gdzie wchodziły w program występy chórów. Kilka razy występowaliśmy w dużych salach na akademiach. Wtedy nasz chór w połączeniu z chórem kadetów z Leszna tworzył potężną jednostkę śpiewającą i to dobrze śpiewającą!
Koło sportowe przy naszej uczelni, do którego również należałem, prowadziło przeważnie gry zespołowe i wycieczki. Ja i kilku jeszcze kolegów zapisaliśmy się do Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół". Pociągał mnie "Sokół", bo tam była sekcja bokserska, mimo, że na odbywających się treningach często miałem zbity nos. Grywało się też w hokeja na trawie. W Poznaniu modna była ta dyscyplina. Do dziś najsilniejszy w hokeju na trawie jest okręg poznański. Prócz tego ja jako entuzjasta łyżew często uczęszczałem na lodowisko na "Przepadku", o czym poprzednio już wspomniałem. Na mecze hokejowe AZS-u poznańskiego chodziliśmy zawsze. Trzeba wiedzieć, że właśnie w latach 1930-35 AZS-Poznań był drużyną, w której grali tacy hokeiści jak: Adamowski, Tupalski, najlepszy bramkarz Stogowski i bracia Hoffmanowie.
Pierwszy z nich to wieloletni pracownik Polskiego Radia, który prowadził do 1973 r. gimnastykę poranną. Trzeba też wspomnieć o piłce nożnej. "Warta" to klub poznański, który zawsze był w czołówce I Ligi piłkarskiej. Kibiców "Warta" miała zajadłych tak, że czasem dochodziło do formalnych bitew po meczach tego klubu z miejscową "Legią" z klasy A.
Chodziliśmy na mecze piłkarskie na stadion "Warty", a już uczta była jak nasz łódzki ŁKS miał grać z "Wartą". Moi koledzy poznaniacy dostawali drgawek, kiedy ŁKS miał przewagę.
Wspomnę jeszcze o bokserach. Do naszej uczelni uczęszczali tacy mistrzowie jak Rogowski, a naprawdę Wąsik się nazywał. Ladek w swojej wadze też był mistrzem, a Kajner mistrzem Polski. Pamiętam walkę naszego ówczesnego mistrza nokautu Garnczarka z Rogowskim. Łodzianin Garnczarek kosił wszystkich swoich przeciwników w pierwszej czy drugiej rundzie. Wtedy Rogowski trafił naszego łodzianina w drugiej minucie ciosem nieprawidłowym i biedny król nokautu przegrał. Pamiętam mistrzostwa Polski w boksie. Impreza ta trwała kilka dni i to codziennie do godziny 24 albo i dłużej w nocy. Twardo siedzieliśmy i obserwowaliśmy swoich pupili, posilając się bułkami, bo trwało to od godziny 19.
Bokserzy "Warty" byli nie do pokonania. To była drużyna złożona z Sipińskiego, Polusa, Mojchyckiego i małego Sobkowiaka i najlepszego w wadze półciężkiej Szymury i wielkiego i ciężkiego Piłata. Ówcześnie okręg poznański i łódzki to najlepsi bokserzy w Polsce i na świecie. To przecież w/w z Poznania i nasi łódzcy z klubu "J. K. Poznański" - Chmielewski, H. Woźniakiewicz, St. Garnczarek, Pisarski, Tomasz Konarzewski, Kowalewski, Kamiński. Było na co patrzeć, gdy spotykały się te dwie drużyny - "Warta" z Poznania i "J.K. Poznański" z Łodzi.