autor: Jerzy Świderski
1920-21 rok jak wspomniałem, to czas wojny na wschodzie Polski. Wielu szło na nią, poszedł i stryj Edmund, młodszy brat ojca. Chyba ze dwa razy razy był na urlopie i wtedy było dużo opowiadań i zabaw z nami, dziećmi, bo to i mundur i szabla i wiele rzeczy, do których iskrzyły się oczy zwłaszcza Władka, który koniecznie też chciał iść do wojska, a miał wtedy 14 lat. Jakoś obeszło się bez niego i zawarto pokój.
Później stryj Edmund znalazł się w majątku Żeromin koło Tuszyna, gdzie uczył w szkole powszechnej dzieci z okolicznych wsi. Teraz jeszcze spotyka swoje byłe uczennice, mające po 60 i więcej lat. Teraz, bo to rok 1974. Pamiętam Święta Bożego Narodzenia, na które stryj przybywał, a za nim na chłopskim wozie choinka i różne wiktuały, których tu nie mieliśmy za wiele. Przeważnie to była dziczyzna i jakiś drób oraz ryba z w/w majątku Żeromin.
To były lata przedszkolne. Opisane bardzo pobieżnie z powodu nadmiaru czynności, wrażeń i wypadków, o których można byłoby pisać bardzo dużo.
Jeszcze tylko parę zdań o naszym ogrodzie przy ul. Zarzecznej 20. Była to duża, bo licząca 1 ha posesja przy zbiegu ulic Cegielnianej i Wyścigowej. Na niej dziadek Konstanty pobudował drewniany dom o 4 izbach i altaną, z której wchodziło się do sieni.
Mieszkańcy tego domu, to dziadek i rodzina Czuprychów, zwana przez wszystkich Cyprysami. Później w połowie tego domku mieszkał stryj Edek z żoną Ireną. My wciąż jeszcze mieszkaliśmy jak już pisałem, dalej od ogrodu, lecz codziennie przychodziło się tu pracować w ziemi. Oczywiście ja i moje rodzeństwo nie dokładaliśmy się za wiele do tej pracy. My się już edukowaliśmy, więc połowę dnia spędzało się w szkole. Za to drugą połowę - w naszym ogrodzie. Nie tak jak teraz moje dzieci czy wnuki, które są nieszczęśliwe jeśli nie wyjadą nad morze czy w góry.
Ja w górach dlatego byłem, bo groziła mi choroba, więc wysłano mnie do Rabki na dwa miesiące. Zawsze byłem przeraźliwie chudy, a po powrocie z tych wczasów leczniczych, podobno zaokrągliłem się. Było też zabaw i nowości bardzo wiele z dziadkiem Konstantym. Lubiłem go, bo robił latawce, proce, miał prawdziwą kuszę, którą naciągnąć mógł tylko starszy, dorosły, silny mężczyzna. Może to i dobrze, bo o nieszczęście było nietrudno. Z domu na ul. Trudnej często przyjeżdżałem na kozie (byłem b. lekki), a koza była silna i bardzo się z nią zżyłem. Całe życie lubiłem przyrodę i zwierzęta i ptaki. Miałem też żyłkę hodowlaną. Jako 12-15 letni chłopiec nasadzałem kury i kaczki na jaja, a po wylęgu chodziłem wraz z matką koło tego. Hodowałem wtedy owcę, ale zaparła się i trzeba było ją zabić. Była też wtedy krowa, którą po jakimś czasie kupił Żyd na mięso, bo z nadmiaru gorliwości w jej karmieniu przestała dawać mleko.
Rok 1923-24, to początek wielkiego zobowiązania mojego ojca. Postanowił budować własny dom, do dziś zwany Nasz Dom. Pisałem już, że było to postanowienie ponad siły ojca, ale nie cofnął się i zaczął od 3 desek. Budowa ta przysporzyła jemu i całej naszej rodzinie wiele wyrzeczeń w postaci skromniejszego wyżywienia, ubrania itp. Trudno to wszystko opisać i wspominać przykro. Przeszło i to, choć ciągnęło się przez wiele lat. Wtedy w okolicy niewiele było domów. Były pola, łąki, ogrody. Była rzeka płynąca przez łąki. Rzeka Ner dawała wiele atrakcji nam, dzieciom, bo była zasobna w ryby i raki, miała wodę czystą i miejsca do kąpieli z małymi plażami. Tu wszyscy uczyli się pływać i wyżywali się z kolegami i koleżankami. Ja bałem się miejsc głębokich, bo starsi potrafili dla żartu rzucać takiego, który nie umiał pływać by się sam ratował. Zdaje się, że Władek nauczył się pływać właśnie w ten sposób. Ja posiadłem tę sztukę dużo później i raczej samodzielnie.
Szkoła Powszechna
Rok 1921-1922 to rok, w którym otrzymałem pierwsze świadectwo szkolne, wtedy zwane cenzurką. To była klasa (oddział) drugi. Do pierwszego oddziału nie chodziłem. A było to tak. Mama zaprowadziła mnie do zapisu, a później od września na lekcje. Cóż z tego, kiedy ja z Marysina (2 km) byłem pierwszy w domu niż ona. Tak było kilka razy. Ja nie chciałem chodzić do szkoły - bałem się. Ponieważ czytać i pisać już umiałem, więc zrezygnowano z prowadzania mnie na naukę, a zacząłem regularnie chodzić do szkoły od półrocza II klasy. Do trzeciej poszedłem z nagrodą. I tak już było co roku. Z nagrodą lub pochwałą przechodziłem te klasy. Nie jest to dobrze jeśli nauka jest dla ucznia łatwizną. Przestaje się taki bać, że czegoś nie potrafi. Mnie też to dotknęło, lecz dużo później, bo w szkole średniej. Przestawałem się uczyć w domu, bo już w szkole przychodziło mi to za lekko. Wynik - w III kursie Seminarium repetowanie.
Wracam do czasów szkoły powszechnej. Dwa lata chodziłem do szkoły oddalonej o 2 km, w Marysinie, w domu Rascha, później na ul. Wiśniową róg Reymonta (Chachuła) w domu Sobczaka, a po roku znów do domu Rascha przy obecnej ul. Anieli Krzywoń. To były ostatnie 3 lata - V, VI i VII klasa. Skończyłem tę szkołę chwalebnie. Nauczyciele: kierowniczka p. Sadowska-Garlicka, inni to: Janina Nowakówna, Zofia Gablerówna, p. Dobrowolska, kierowniczka p. Ciesielska. Panowie: Kreń, Wojaczyński, państwo Kortiuk (źle się zapisał w czasie okupacji 1939-45 jako Ukrainiec) i inni.
Jak wspomniałem nauka szła mi dość dobrze, to też był czas na przeróżne zajęcia z nią niezwiązane. Pierwszymi kolegami w latach, kiedy uczęszczałem do Szkoły Powszechnej byli chłopcy z tej samej klasy lub nieco starsi lub młodsi. A więc: dwóch braci Lapeta (Janek i Stasiek), Heniek Pluta, Józef Skoczylas, dwaj bracia Dziwińscy (Bronek i Stefan). Wszyscy mieszkali w pobliżu naszego domu i chyba dlatego koleżeństwo z nimi trwało długo, a z niektórymi trwa do chwili obecnej. W klasach najmłodszych kolegowaliśmy się z Dyziem Wyrwą (zginął w 1945 r. blisko swojego domu zastrzelony przez żołnierzy radzieckich, podobno niechcący). Janek Sobczak hodował gołębie. Z nim traciłem dużo czasu obserwując nasze ptaki. To w jego rodziców domu przez dwa lata uczęszczałem do szkoły. Seniek (Sergiusz) Gołaszewski był tym trzecim od gołębi, a Dyzio Wyrwa czwartym. Do innych należało jeszcze kilku, a to: Edek Dułka z Marysina, trzech braci Morków, czterech braci Kruków, Heniek Pietrzak i inni, to grupa, z którymi chodziło się na ryby i raki, a do lasu na orzechy i konwalie. Innym razem tworzyło się dwie drużyny i kopało piłkę czasem przez 10 godzin na dobę. Piłka był prawdziwa - nożna, nie szmacianka.
Na jakim stadionie graliśmy? Spokojna głowa. Stadionów mieliśmy wtedy bardzo dużo. Np. była łąka, gdzie Karol Marks i jego bracia paśli krowy, ale przecież byli członkami drużyny, więc tam się grało. Łąk i placów - ugorów było dużo. Przeważnie wyboiste, piaszczyste, ale dla nas dobre. Jeśli chcieliśmy grać na dobrej tafli szło się przez płot na tor Wyścigów Konnych, gdzie było równo i murawa strzyżona. To było boisko jakie tylko spotykało się w Anglii. Niestety nie zawsze dograliśmy do końca zacięty mecz. Na torze, gdzie biegały konie wyścigowe nie wolno było biegać i dlatego trzeba było grać a jednocześnie uwagę zwracać na stróża i innych pracowników toru. Czasem ci ludzie na czele z Dyrektorem Toru Wyścigowego gonili nas, a nawet strzelali do nas, a my jak zające rozbiegaliśmy się na wszystkie strony. I hyc przez płot. Udawało się to, bo byliśmy czujni ale też i uparci, bo po dwóch dniach wracaliśmy na to bardzo dobre boisko. Czasem któregoś złapano, ale nie będę wydawał ile to kosztowało strachu i poszturchiwań. Ja chyba traciłem na tym najwięcej, bo wspomniany dyrektor Toru, generał Nowikow był sąsiadem i znajomym mojego ojca. Toteż przez niego mój rodzic dowiadywał się o naszych niedozwolonych olimpiadach na wspomnianym boisku. Ponieważ w naszej rodzinie nie hołdowano karaniu rózgą lub pasem, więc przechodziło mi to bezboleśnie.
Tor Wyścigów Konnych przy ul. Wyścigowej, ze stajniami dla koni wyścigowych, trybunami dla gości, a także stajnie wyścigowe przy ob. ul. Farnej, tuż nad Stawami Stefańskiego też dawały moc atrakcji i zajęć. Wtedy to zapoznałem się z końmi i ich obsługą. Lubiłem te zajęcia, a były to: oprowadzanie koni, pławienie ich lub moczenie pęcin, czyszczenie i karmienie no i czasem pozwolono dosiąść jakiegoś spokojniejszego rumaka - to było chyba szczęście największe. W późniejszym czasie grałem w totalizatora i poznałem niektóre tajniki gry.
Przez kilka sezonów mieszkał u nas rotmistrz ułanów Cierpicki. Prowadził swoją niewielką stajnię, a najlepszym jego koniem był kasztanowaty ogier Boston. Jak ja byłem dumny jak wygrał nasz Boston. Biegał on tylko przez płoty i przeszkody. Z końmi i wyścigami związany byłem aż do wybuchy II Wojny Światowej, a i teraz, kiedy czytam w prasie programy wyścigów, spotykam znajome nazwiska trenerów, jeźdźców i dżokejów. Wiele można pisać, wspominając tamte wyścigowe lata, ale przecież tu nie tylko o tym trzeba wspomnieć więc do widzenia Wyścigi.
Wracając do kolegów ze szkoły powszechnej. Ja lubiłem towarzystwo z mojej szkoły i ówcześnie chyba więcej czasu spędziłem z nimi niż w domu. Do grona naszego należał również Edek Adamczyk, bracia Durkowscy (Stefan i Gienek), Hirek Kowalczuk, Samek Stroiński i Władek Dubla (późniejszy bramkarz klubu rudzkiego RKS, zginął tragicznie pod tramwajem). Byli też bracia Michalak, Antek Zawiślak i Bolek Prus. O kilku z nich jeszcze będę wspominał, jak również o innych, którzy później doszlusowali do naszej, jak widać, dużej grupy, ale to już wtedy kiedy byliśmy kawalerami 16-20 lat mającymi.
Dotychczas pisałem o latach kiedy chodziło się do szkoły powszechnej. Ile było przygód wesołych i smutnych. Tak dużo, że niemożliwym jest wszystkie wspomnieć. W roku 1927 skończyłem szkołę powszechną - chwalebnie, z pochwałą, a potem wakacje i...
Szkoła średnia
Klamka zapadła. Postanowiono, że będę zdawał egzaminy wstępne do Szkoły Włókienniczej na Wydział Farbiarski. Szkoła ta mieściła się w okazałych budynkach przy u. Żeromskiego, a wkoło nich Park im. Poniatowskiego. Wicedyrektorem był tam inż. Gabler mieszkający w Rudzie, dobry znajomy mojego ojca.
Egzaminy z języka polskiego, matematyki i fizyki oraz psychotechniczne. Wszystkie jakoś przeszły bezboleśnie. Aż tu nagle na liście mnie nie umieszczono. Od tegoż inż. Gablera ojciec dowiedział się, że jakobym nie odbył pisemnego egzaminu z języka polskiego. To była jakaś wielka pomyłka. Ja spokojny i raczej obowiązkowy i wszystkie zalecenia ojca wykonujący, posądzony byłem, że nie oddałem pracy egzaminacyjnej. Myślę, że ją zagubiono. A więc nie jestem farbiarzem, a szkoda, bo szykował się dla mnie zawód, którego nie lubiłem - nauczycielstwo.
Ojciec mój, bym nie tracił roku, postanowił wraz ze swoim przyjacielem prof. arch. mal. Walentym Piaskowskim, że pójdę do Seminarium Nauczycielskiego. Profesor Piaskowski wykładał tam rysunki, malarstwo i zajęcia techniczne. O ile pamiętam przyjęto mnie tam za protekcją tegoż prof. Piaskowskiego bez egzaminów. W ten sposób zostałem seminarzystą no i może przyszłym belfrem.
Szkoła ta mieściła się w gmachu przy ul. Czerwonej 8. Jak wspomniałem, zawód ten nie bardzo mi odpowiadał, ale nie pamiętam, czy przeciwstawiałem się rodzicom w tym wyborze. Trzeba było być posłusznym, tym bardziej, że w domu naszym wciąż nie przelewało się i trudno było kręcić nosem.