autor: Mieczysław Kacperczyk
Stopniowo przybywało ludzi wysiedlonych
przez sąsiadów z ziem polskich, w Rudzie zatrudnionych.
Najpierw godzi się wspominać już dziś zapomnianych,
rozrzuconych po świecie, zmarłych i nieznanych:
ksiądz Ludwik Bujacz - z Dachau - z koncentracyjnego,
Maria Bargiel - z Piotrkowa - z AK - harcerskiego,
Gajewski Teodor - z AK Radomskiego.
Jacyna, Jelec, Prociof, Nowicka, Narkiewicz,
Oleszczuk, Sobolewska, Rogiński, Węgrewicz,
Kozłowska, Skurjatowie, Śmiekałowie - z Wilna.
Berezowska, Kacperczyk, Olichwier, Szaleski,
Kunat, Orłow, Piesiewicz, Lipska, Wizelowa
- wysiedleni z Warszawy, Pruszkowa, Piotrkowa...
Bartoszek, Chmiel, Kowalski, Ostrowska, Załęski,
Pluta, Klinke, Sadulski, Swaciński, Wardęcki,
Tadeusiewicz, Pocheć, Grabowski, Wróblewski,
Deresiewicz, Kłosińska, Okoński, Zielińska,
Witanowski, Kopacki, Masłowski, Gogolewski...
To w większości Łodzianie.
O każdym można pisać dużo i ciekawie.
Wyróżnię, kilka osób, króciutko przedstawię:
pan Władysław Załęski - w szkole Zeusem zwany,
w pierwszej wojnie światowej rozrywał kajdany.
W dwudziestym roku bił się też z bolszewikami.
Jako oficer polski walczył z Ukraińcami.
Był więźniem Radogoszcza - cudem uratowany.
W Rudzie był profesorem, drugim dyrektorem.
Pisał kroniki szkoły w sposób niezrównany,
kronikę zniszczył barbarzyńca znany...
Podporucznik Gajewski - świetny polonista,
harcmistrz, komendant hufca, żołnierz - humanista,
zwolniny z Rudy. Został budowlanym.
Zmarł w Warszawie. Po śmierci "rehabilitowany"...
Ksiądz prefekt - Ludwik Bujacz - z koncentracyjnego
obozu w Dachau. Został perfidnie oszukany,
moralnie zniszczony, w ciszy pogrzebany.
Jan Tadeusiewicz - człowiek kryształowy,
polonista, sportowiec, działacz młodzieżowy.
Współpracował z redakcją pisma "Nasze życie",
wydawanego w szkole rudzkiej znakomicie,
przez uczniów Stasia Sara i Wiesława Sprucha.
Prefekt ksiądz Kowalski został uwięziony
za chęć wyjazdu z Polski...
Pewnego ranka przybiegł do mnie przestraszony
woźny. Wołał, że przyszedł oddział uzbrojony
i żąda wódki. Staje tuż przed internatem.
Poszedłem z ogniomistrzem Wojska Ludowego:
pytamy - o co chodzi? "Wódki dla starszego
brata, aż z pod Berlina powracającego".
Tu wódki niet. "A co jest?" Tu szkoła. - "Daj dziewki!"
Widać, że nie żartują, że to nie przelewki.
Na nieszczęście przed żeńskim stali internatem.
Zostawiam ogniomistrza, by rozmawiał "z bratem"...
A sam idę po wódkę... łączę się telefonem
z Milicją, z Kuratorem, z Wojska batalionem,
z komendantem wojennym. Wszędzie przyrzeczono
wysłać natychmiast oddział, pluton lub "razwietku"...
Niczego nie spełniono. Ratuj się sam "diedku".
We dwóch przyrzekliśmy "wodku", "papierosku".
Dyskurs przewlekaliśmy. Dzień przyszedł z pomocą.
Uczniowie przychodzili do szkoły po troszku.
Coraz liczniejsi byli, "gości" otoczyli.
W tłumie krasnoarmiejcy łagodniejsi byli.
Dowódca mi powiedział, żebym o tym wiedział,
że mógł mnie zastrzelić - "nawet by nie siedział".
Bywały w naszej szkole różne odwiedziny:
zielone ciężarówki, czarne limuzyny
przywoziły nam gości z Łodzi i Warszawy,
którzy tu załatwiali różne swoje sprawy.
Pan naczelnik wezwał mnie przez zaufanego,
żebym zaraz z nim przyszedł do internatu męskiego.
Poszedłem. Zobaczyłem auto ciężarowe
i dwóch panów ubranych w mundury wojskowe,
a trzeciego - cywila - pana naczelnika,
który odgrywał w grupie rolę pośrednika...
Rzekł do mnie półprywatnie: "Kolego kochany,
pokażcie nam najlepsze wasze fortepiany
i pianina". Posłusznie pokazałem
najlepsze instrumenty jakie w szkole miałem.
Naczelnik zdecydował, że "fortepian będzie
dla pana naczelnika(1) w centralnym urzędzie,
a dla wizytatora(2) - pianino przydzielił.
Już mi podziękowali. A jam się ośmielił
prosić o zarządzenie pisemne wydania
obydwu instrumentów, w celu okazania
likwidaturze miejskiej w razie rozliczania...
- "Bez zbędnej biurokracji! Wszystko załatwimy
i z Wydziału Kultury rewers dostarczymy,
za który instrument inne otrzymacie".
- rzekł naczelnik(3). Ja na to - "Co po takim gracie
w Warszawie? Instrumenty te przecie nie grają.
I kosztownych remontów oba wymagają".
Przeciągnąłem glissando po klawiszach białych,
które się zapadły. Struny nie dźwięczały...
Amatorzy z grabieży wnet zrezygnowali.
Z Dziewiątego Liceum pianino zabrali.
Nasze zawilgocone instrumenty grały
po zwykłym wysuszeniu. W Szkole pozostały.
Niezadługo naczelnik znów z wizytatorem(4)
przyjechali po szafy państwowym motorem,
lecz i tym razem szafy nie były zabrane.
Pozostały, bo w ściany były wmurowane.
Bursę męską otwarłem w marcu, trzynastego.
Bursę żeńską otwarłem w marcu, dwudziestego.
Trzydziestu pięciu chłopców i trzydzieści dziewcząt
zglosiło się do bursy - pochodzących zewsząd.
Znaleźli dach nad głową, możliwość wyżywienia
i szansę bytowania, dalszego kształcenia.
Znaczny odsetek uczniów nie wnosił niczego.
Jedni żywili drugich ze spichrza wspólnego.
Przyjęliśmy sieroty z Niemczech wracające,
rodziny ani domu nie posiadające.
Mieszkali wysiedleni przez Niemców z Warszawy:
Chaculscy, Komorowski,
byli też chłopcy z lasu - Arabski, Iżewski,
Jarosiński, Kowalczyk, Kołakowski, Trzebski,
Kosiński, Madaliński, Kamiński, Maszewski.
Był też Finik ze Lwowa, Jastrzębski z Krakowa...
Przypisy:
(1) - Zbierski
(2) - Lausz
(3) - K. Przesmycki
(4) - S. Seweryn