Jest to rozdział z wspomnieniowej książki Heleny Walewskiej-Sobolewskiej.
Autorka opisuje w nim lata 1946-47 spędzone w XX LO, w początkach istnienia szkoły.
Młodość trwa bezlitośnie krótko, więc niech moje opowiadanie będzie przedłużeniem młodości dla wielu, którzy w tych trudnych latach umieli uczyć się, bawić i cieszyć każdą chwilą, każdym najmniejszym sukcesem. Młodość udziela się z łatwością ludziom mającym stały kontakt z młodzieżą. Zawód pedagoga daje takie możliwości, a dowodem na to była osoba naszego profesora od historii, pana Załęskiego, nazywanego "Zeusem". Uczył nas historii starożytnej i mitologii. Prowadził lekcje w nadzwyczaj osobliwym stylu, co powodowało, że na godzinę klasa zamieniała się w teatr. Pan profesor rzadko kiedy siedział za stołem. Przeważnie mówiąc - jeśli zdzieranie gardła można nazwać mówieniem - biegał między rzędami stolików, zatrzymując się często przy drzwiach, zza których dolatywały salwy śmiechu, świadczące, że nasi koledzy z sąsiedniej klasy, bardziej są zainteresowani naszą lekcją niż swoją. Profesor Załęski uwielbiał wszystkie swoje dobrze ograne role, zarówno męskie jak i żeńskie. Kreując poszczególne postacie z uwzględnieniem przypisanych im cech wpadał w ekstazę, zwłaszcza kiedy grał rolę gromowładnego Zeusa. Żeby docenić aktorstwo "Zeusa" należało śledzić każdy jego gest i wsłuchiwać się w tembr głosu. On sam jakby nie zdawał sobie sprawy, że klasa staje się teatrem jednego aktora, chociaż wybuch huraganowego śmiechu u "salonowców" wyraźnie na to wskazywał. Widownia, jaką była nasza klasa musiała zachować powagę, ponieważ w każdej chwili słuchacz mógł być wywołany na scenę, a wówczas jego rola stawała się mniej komiczna. Grając swoją małżonkę Herę profesor rozkosznie falował biodrami, przy czym potężny baryton zamieniał się w histeryczny pisk lub zmysłowy szept. Przy tego rodzaju występach ktoś obok musiał przerwać lekcję i ukazując się w otwartych drzwiach pytał uprzejmie: Czy można by troszeczkę ciszej? Niestety upomnienia krótko skutkowały, nie wytrącając pana profesora z transu. Każda zmiana sytuacji na Olimpie wymagała przecież zmiany nastroju i odpowiedniej reakcji na bardziej drastyczne sytuacje. Wiadomo, że co ludzkie nie było obce również bogom, przeto i miłość bywała krótka, a gnie przeradzał się w okrutną zemstę.
Klasówki z historii mieliśmy bardzo urozmaicone. Profesor, nawet jeśli darował komuś słabą znajomość mitologii, to nigdy nie wybaczał ignorancji w dziedzinie starożytnej sztuki. Biada temu, kto zapomniał co wykluło się spod dłuta Fidiasza. Na przedstawionych kolejno pocztówkach, ilustrujących dzieła starożytnych mistrzów nie było objaśnień. Należało odpowiedzieć jak brzmi pełna nazwa danej rzeźby i kto był jej twórcą.
Jednak starożytność przemówiła do nas pełnym głosem nie tylko dzięki profesorowi Załęskiemu. Nasza pani od łaciny, której nazwiska ani przydomku nie zapamiętałam, filigranowa młoda osoba, starała się oprócz gramatyki wbić nam do głowy sporą dawkę obowiązkowej niegdyś literatury. Podziwiałam Emilkę wkuwającą z wielkim upodobaniem Horacego i chociaż nie byłam dużo gorsza od niej, jednak nic już z tego nie pamiętam w przeciwieństwie do mojej siostry. Była najlepsza w tym przedmiocie w klasie, co ją zobowiązywało do wypisywania ściągawek na klasówkach. Nasza pani od łaciny miała, wśród naszych kolegów, jednego stałego adoratora, który odprowadzał ją zawsze do tramwaju, a niektórzy wiedzieli, że czasem dalej.
Wspominając pana od fizyki, widzę zawsze chmurę sypiącej się z tablicy kredy; siedziałyśmy z Emilką przy pierwszym stoliku. Pan był bardzo sympatyczny i spokojny, a nerwowy robił się tylko czasem, kiedy pan Załęski utrudniał mu wyprowadzenie jakiegoś wzoru.
Trudno nie wspomnieć jeszcze o księdzu Białasie. Uczył nas historii kościoła. Ten biedny człowiek przesiedział wojnę w obozie w Dachau, gdzie został zarażony malarią. Pamiętam jego obrzękniętą, spoconą zawsze twarz i cichy głos. Jego ciężki oddech nie rokował dobrze. Wkrótce zmarł, a po nim nie było już w szkole następcy.
Nowy rok szkolny przyniósł nam olbrzymią niespodziankę. Odszedł dyr. Kacperczyk, mianowany prodziekanem W.S.M. w Łodzi. Na jego miejsce przyszedł ktoś bardzo interesujący. Nic też dziwnego, że od momentu jego intronizacji szwy na pończochach nie skręcały się nawet na milimetr. Zjawił się w naszej budzie, można by rzec, prosto z marszu. Pan dyr. Janusz Łopuski przedstawił się nam po raz pierwszy w andersowskim mundurze, w którym wrócił niedawno z Zachodu. Pomimo, że szybko zmienił mundur na garnitur, bliższy jest mi pamięcią w tamtym wojskowym stroju. Wiedzieliśmy od początku, że pan dyrektor zna bardzo dobrze psychikę młodzieży. Miał syna w naszym wieku. Czuliśmy na sobie jego ojcowskie spojrzenie, pozwalające domyślać się, że traktuje nasze przeciętne dwadzieścia lat z wielką wyrozumiałością, a także z pewną satysfakcją. Mimo okupacyjnego terroru nasz wygląd ani zachowanie nie mogły budzić zastrzeżeń. Już na powitanie usłyszeliśmy: Z wielką radością podejmuję się obowiązku kierowania waszym gimnazjum, ponieważ ufam, że tu żaden trud nie będzie daremny.
Pan profesor filozofii, doktor praw Janusz Łopuski w retoryce był niezrównany. Ujął nas słowami i elegancją. Jego powaga, złagodzona niezwykła serdecznością, charakterystyczną zwłaszcza dla kresowiaków, zapewniła mu, już od pierwszych dni wielki autorytet nie tylko wśród uczniów, ale również wśród nauczycielskiego grona. Ten autorytet był niepodważalny może dzięki temu, że jego wojskowy dryl szybko udzielił się również nam. Uczył nas propedeutyki filozofii i logiki. Doceniał naszą inteligencję i może dlatego mogliśmy posilić się prawdziwie naukowym słownictwem. Na apelach nie przemawiał do nas jak trybun do ciemnego ludu. Nie słyszeliśmy też upomnień z pogróżkami, zresztą, prawdę powiedziawszy, nie było ku temu podstaw. Na lekcjach więcej słuchaliśmy niż odpowiadaliśmy. Tematy były różne. Kiedy doszliśmy do teorii Freuda(6) dziewczęta czuły się nieco skrępowane w koedukacyjnym gronie. Profesor dostrzegł zażenowanie dziewczyn, jednak nie uważał za konieczne bawić się w pruderię, zdając sobie sprawę, że każda wiedza jest w życiu przydatna. Dla wybierających się na medycynę, zagadnienia z dziedziny psychoanalizy mogły w przyszłości ułatwić kontakt z chorymi. Od czasu owych niezwykle interesujących lekcji odbywających się w w salce myśliwskiej, nasza świadomość i podświadomość uległa stałym przeobrażeniom, a bulwersujący temat - libido(7) - wysuwał się na plan pierwszy. Ciało i dusza podsycane wyobraźnią, rwały się w tym koedukacyjnym gronie jak koń w wędzidłach, do prawie dorosłego życia, lecz my, dziewczyny, za wszelką cenę zachowywałyśmy pozory infantylnej obojętności. I kto powie, że uwzględniając tego rodzaju problemy, młodość jest łatwa?
Dyrektor znając bolączki młodego wieku starał się wyjaśniać jak bardzo dużo zależy od zrozumienia różnych funkcji ustrojowych i jak należy walczyć z grożącymi zawsze dewiacjami psychicznymi. Przechodząc do kompleksów mieliśmy okazję przeanalizować w skrytości samych siebie. Mnie z matematycznego kompleksu wyprowadziła co prawda pani Maria Berezowska, ale został mi inny: ten polski, wciąż bardziej kresowy, taki niezrozumiały dla profesora Gajewskiego. Wolałam zawsze odpowiadać na jakiś temat, aniżeli pisać. niestety profesor zawsze zadał do domu jakieś wypracowania, na które czasami nie starczało czasu. Szliśmy z nauką w przyspieszonym tempie: dwie klasy w ciągu pół roku, z normalnie obowiązującym materiałem.
Nic dziwnego, że kiedy profesor wymyślił nam wdzięczny, jednak dosyć obszerny temat, cała klasa pozwoliła sobie na kompromitujące uproszczenie. Wypracowanie domowe: Wyłonić pierwiastko orientalne w twórczości J. Słowackiego - zostało potraktowane przez całą klasę bardziej groteskowo niż przypuszczaliśmy. Nie wszyscy wiedzieli, jak sobie poradzić z mnóstwem żądanych w jednym dniu lekcji, więc ktoś wpadał na genialny pomysł, żeby skorzystać z wypracowań starszych kolegów, jeśli mieli podobny temat opracowany. Cała klasa skorzystała, jak się okazało z jednego zeszytu i w domu prawie żywcem zadanie przepisała. Jeszcze liczyliśmy na jakieś cudowne wydarzenie, wymagające nadzwyczajnego pośpiechu profesora i trochę na Ninę Zając. Tym razem przekonaliśmy się, że nie należy za bardzo liczyć na klasowych asów. Profesor, jak zwykle rozpoczął lekcję retorycznym pytaniem, zaglądając w dziennik: Co to na dzisiaj było zadane? - i szybki refleks - A prawda - pierwiastki orientalne itd., no więc proszę, kto pierwszy?
Ponieważ tym razem każdy wolał być pierwszy, podniósł się las rąk, co musiało zdziwić profesora, a nas podekscytować, do momentu kiedy zaszczytu pierwszeństwa dostąpiła Wiesia Oleksińska. Po odchrząknięciu, cichym, nosowym głosem bardzo wolno czytała: Spośród licznych pierwiastków orientalnych, występujących w twórczości Juliusza Słowackiego, najwięcej znajdujemy w tych poematach, których akcja toczy się na wschodzie... - w tym miejscy profesor przerwał Wiesi i poprosił, żeby wyłoniła tylko wyszukane przez nią pierwiastki, ponieważ musimy szybko przejść do "Anhellego". Wieśkę znowu napadło chrząkanie, wreszcie zaczęła od dobrze znanego wszystkim wyjątku:
Ty śpisz sumaku, ty śpisz sumaku
Między błyszczące rosą czahary
A tutaj strzelce w stepach bodziaku
Po tym cytacie następował drugi:
Więc Eremir w stepowe zapuszcza się szlaki
A za nim na koniach buńczuczne kozaki
w czerwieni i bieli po stopach płynęli
Po smutnych kurhanach przeszłości.
Wiesię znów napadło chrząkanie, a profesor miał już tego dosyć, więc poprosił następną osobę. Ponieważ nikt tym razem się nie zgłaszał, kolej przyszła na pierwszą ofiarę skandalu, którą byłam ja. Czy mam też podać tylko wybrane cytaty, zapytałam? - Tak, słucham - powiedział profesor, nerwowo kręcąc głową.
Zaczęłam więc czytać:
Kto Cię nie widział nigdy, Wielki Boże
Na wielkim stepie, przy słońcu nieżywym
A gdzieś daleko grzmi burzanów morze
Mogiły głosem wołają straszliwym
Szarańcza tęcze kirowe rozwinie
girlanda mogił gdzieś i ginie.
I przeszłam do następnego cytatu:
Ty śpisz sumaku, ty śpisz sumaku
- Dziękuję, Walewska, wystarczy - przerwał profesor. - Proszę, kto jeszcze? Może Zającówna? I spodziewany uśmiech, szkoda, że tym razem za wczesny, bo Ninka okazała się nic a nic nie lepsza od nas i też stanęła na nieszczęsnym sumaku. Profesor przekonany, że nie kto inny, ale ona, Ninka, zajaśnieje tym razem jak zorza nad Czertomelikiem, a tymczasem taki zawód... należało zatem sprawdzić więcej uczniów, żeby mieć dowód naszej sztubackiej pomysłowości. Następnie więc zaprezentował się kolega Zbigniew Linder. W klasie mieliśmy dwóch Linderów: Zbigniewa i Antoniego. Zbyszek zaczerwieniony jakby go zgorączkowało, wstał żeby oznajmić, że on ma tylko to, co już zostało odczytane. - Szkoda - powiedział pan Gajewski, poluzował krawat i otworzył okno. Kiedy Balbina czytała beznamiętnie: sumak nie słyszy, sumak nie słyszy... Profesor powiedział, że on też nie słyszy i nie chce nic więcej słyszeć, jeśli ma słuchać wciąż do znudzenia to samo. - Ale panie psorze - tłumaczyła Balbina - przecież trudno zdobyć wszystkie dzieła Słowackiego w ciągu dwóch dni. Zresztą mamy do odrabiania jeszcze inne lekcje... Siedząca dotąd cicho Hania - Adwokat, nie wytrzymała ogólnego napięcia i czuła się zobowiązana do ratowania honoru nas wszystkich stwierdzeniem nie pozbawionym racji, że tego rodzaju temat jest stanowczo za szeroki i raczej nadaje się na pracę doktorską. Rozśmieszyła tym pana profesora, zdecydowanego już nastawiać nam cwajerów, ale skończyło się się na kilku niezbyt miłych uwagach i ostrzeżeniach na przyszłość.
Przypisy:
(6) - Zygmunt Freud (1856 - 1939) - austriacki neurolog i psychiatra, twórca psychoanalizy; wg Freuda właściwym motorem i źródłem życia psychicznego człowieka jest instynkt płciowy, energia popędu seksualnego.
(7) - libido (łac.) - pożądanie, żądza