Jest to rozdział z wspomnieniowej książki Heleny Walewskiej-Sobolewskiej.
Autorka opisuje w nim lata 1946-47 spędzone w XX LO, w początkach istnienia szkoły.
Zespół wspaniałych profesorów czynił wszystko, żeby w przyspieszonym tempie, przy niemałym wysiłku z naszej strony przekazać nam maksimum wiadomości. W ich czasami śmiesznych, belfrowskich zacięciach trudno było nie dopatrzyć się troski o naszą przyszłość. Państwo Kacperczykowie starali się wprowadzać nas na szerokie wody życia kulturalnego, więc korzystaliśmy z tych dobrodziejstw ile dusza zapragnie, stając się częstymi bywalcami Łódzkiej Filharmonii i teatrów. Pełny rozkwit życia kulturalnego Łodzi w okresie powojennym należał się temu miastu za jego przyjazny stosunek do napływającej ze wszystkich stron ludności, pozbawionej jakichkolwiek warunków egzystencji w miejscach, do których byli przywiązani. W Łodzi osiedliła się po wojnie niemal cała Warszawa, zrujnowana do fundamentów przez Powstanie w sierpniu 1944. Stąd po wojnie, niemal od razu rozkwitło w Łodzi życie kulturalne, zanim na dobre ruszył przemysł i handel. Na Piotrkowskiej, najdłuższej podobno ulicy w Europie, można było spotkać co krok jakąś ciekawą postać ze świata teatru czy literatury. Łódzkie kawiarnie roiły się od zasiedziałych w nich gości, którym własne, często wspólne ściany nie dawały tych możliwości koncentracji, jakiej przy największym nawet talencie wymaga każda praca twórcza. Kryzys mieszkaniowy na pewno był bardzo dokuczliwy, jeśli w jednym wspólnym mieszkaniu gnieździło się kilka rodzin.
Wszystkie imprezy organizowane przez państwa Kacperczyków kończyły się zadawanymi przez naszego polonistę, dosyć kłopotliwymi wypracowaniami domowymi. Pisanie recenzji zmuszało nas do uważnego śledzenia dialogów na każdym przedstawieniu, przez co wszystkie emocjonalne przeżycia związane z grą aktorską musiały zejść na drugi plan. Wreszcie doszliśmy do wniosku, że jeśli miejscowa prasa zamieszcza liczne recenzje teatralne, to w prosty sposób można, wertując pozbierane gazety, zmontować własne dzieło. Starałam się napisać każde wypracowanie niezwykle kwiecistym językiem, używając maksymalnej ilości przymiotników. Pomimo to pan profesor Gajewski miał zawsze jakieś uwagi, może dlatego, że mężczyźni wolą jasne, zwięzłe wypowiedzi. To, co przedstawia wartość literacką - czysta forma i piękny styl, w moim przypadku podobno nie istniało. Pomimo to miałam zawsze chęć pisać dużo, co mogło doprowadzić naszego polonistę do białej gorączki, kiedy wieczorami zabierał się do sprawdzania klasówek. Felietony, recenzje, referaty, sprawozdania, odezwy, wszystko oprócz homilii pisaliśmy do znudzenia. Czysta formę i piękny styl należało opanować czym prędzej, a tego nie zdobywa się na zawołanie. Moje pisemne prace, według mnie bez zarzutu, wkrótce okazały się więcej niż mierne. Po każdej klasówce, pełna optymizmu, oczekiwałam docenienia moich starań, niestety na próżno. Jeśli czasami przytrafiła się piątka, to nigdy pełna. Nawet czwórki jechały na szynach z dopisanym obok powtarzającym się słowem: Styl! Wykrzyknik przy tym słowie dobijał mnie do reszty. Można było załamać się i zniechęcić na zawsze. Tak też się stało, kiedy po długiej recenzji z "Krakowiaków i Górali", przedstawienia przepięknie wystawionego w Teatrze Jaracza, w moim zeszycie pojawiła się ta sama uwaga: Styl!. Najgorsze, że naprawdę nie wiedziałam o co profesorowi chodzi, a zabrakło mi odwagi, żeby zapytać. Moja stylistyczna ułomność, nigdy nie skorygowana, wytrąciła mnie z równowagi psychicznej, co spowodowało, że przestałam trudzić się nad językiem polskim i więcej uwago poświęcałam przedmiotom ścisłym, zwłaszcza, że w tej dziedzinie spotykałam się zawsze z uznaniem. Doszłam do wniosku, że ten pogardzany styl przylgnął do mnie dzięki moim wschodnim naleciałościom, dlatego mówię inaczej, piszę inaczej i chyba myślę inaczej, i nie będę rezygnować z czegoś, co mi na zawsze przylgnęło do serca. Nie zgłaszałam się na polskim do odpowiedzi i nic nie obchodził mnie jakiś tam Corneil(4). Wiedziałam, że nigdy nie dorównam Nince. Pan profesor, przeważnie posępny jakby miał ciężkie zgryzoty, rozchmurzał się momentalnie, kiedy mówiła Nina. Jej figlarne, niebieskie oczy przygasały jednak na historii i matematyce, zresztą każdy bał się historii.
Moja cicha desperacja potrwałaby może dłużej, gdyby nie temat, wokół którego rozpętała się burzliwa polemika. Profesor Gajewski postawił klasie niełatwe pytanie: k to potrafił lepiej wyrazić ból po stracie dziecka Kochanowski czy Słowacki?
Chodziło oczywiście o "Treny" i "Ojca zadżumionych".
Jak zwykle pierwsza zabrała głos Nina, wypowiadając się zdecydowanie za Kochanowskim. Następni odpowiadający nie usiłowali podważyć opinii koleżanki. Według nich Kochanowski pisał sercem, pisał duszą i słuchając tego miałam wielką ochotę wrzasnąć: A kto jemu uszy pourywał?! W każdym razie Kochanowski wzruszał, a Słowacki chciał po prostu napisać to, co usłyszał. Uczuć Słowackiego nikt na czynniki pierwsze nie rozbierał i nikt więcej do odpowiedzi się nie zgłosił, a profesor czekał. Cicho zrobiło się w klasie, jakby nic nie istniało na świecie oprócz muchy, usiłującej wylądować na czole pana Gajewskiego. Czułam jak w moich tętnicach ciśnienie zaczyna przekraczać fizjologiczną normę, a serce nabiera wyścigowego przyspieszenia. Byłam pewna, że jeśli natychmiast nie wypowiem się, obojętnie w jakim stylu, to Słowacki pójdzie na aut. Tego nigdy bym sobie nie darowała; jak bym mogła do tego dopuścić. Święte oburzenie wysadziło mnie z ławki jak sprężynowego pajaca i krzyknęłam: Może jeszcze ja coś dodam! Oczy klasy zatrzymały się na mnie, a profesor z pobłażliwym uśmiechem powiedział: Proszę bardzo Walewska, słucham - i zaglądał ze spokojem w dziennik, jakby nie spodziewał się usłyszeć czegoś szczególnie interesującego. Mroczki poleciały mi przed oczami i zupełnie straciłam wątek, od którego należało rozpocząć obronę poematu wieszcza.
Zaczęłam więc od wypowiedzi kolegi, według którego "Ojciec zadżumionych" jest tylko spisaną historią opowiedzianej tragedii, w przeciwieństwie do Kochanowskiego, piszącego o tragedii własnej. Oznajmiłam, że pismo przeznaczone na użytek literacki musi wyrażać nie tylko własne odczucia. Zależnie od tego, kto jest wyrazicielem ludzkich uczuć musi mieć na względzie sytuację, w jakiej stawia człowieka los. W przypadku "Ojca zadżumionych" duże znaczenie miała tożsamość miejsca tragedii. Słowacki mógł, dzięki miejscu, niezwykle sugestywnie przedstawić zasłyszane opowiadanie. To już nie bogactwo języka, ale wielkie serce dyktowało słowa wyrażające smutek i rozpacz człowieka tracącego kolejno członków rodziny. Słowacki tym poematem wszedł do wielkiej rodziny cierpiącej ludzkości i nie ma równego jemu poety, który uczyniłby to lepiej. Ponieważ profesor nie przerywał mi, zapatrzony w sosnę, po której skakała puszysta wiewiórka, ciągnęłam dalej swoją improwizację, niepewna czy trafiłam wszystkim do przekonania. Przypomniałam, że Słowacki, operując takimi środkami wyrazu jak porównania zauważa, że dla jednych morze szumi, a dla innych wyje. Poeta, podobnie jak ojciec zadżumionych, stracił na zawsze matkę i Ojczyznę. Wiedział dobrze, jak odbiera uroki świata człowiek szczęśliwy, a jak ten, któremu nie dane było cieszyć się rodzinnym szczęściem. Dalsza moja męczarnia widocznie nie miała sensu, bo profesor pozwolił mi usiąść i zapytał, czy ktoś jeszcze miały ochotę zabrać głos, uzupełniając wypowiedź koleżanki. W klasie jednak nikt się nie wychylał. Poprzednicy wyeksploatowani "Trenami" Kochanowskiego, zdawali się na innych, którzy, zmęczeni klasówką z matematyki, czekali z niecierpliwością końca lekcji. Sytuację uratował nasz klasowy poeta Rysiek Nowakowski. Wstał, oparł ręce o blat stolika, jakby miał wątpliwości, czy utrzyma się na nogach i rósł nad klasą niczym prorok nad rzeszą odszczepieńców. On, nasza intelektualna ozdoba, znany z filozoficznych dociekań, bez patosu i egzaltacji rozprawiał się z tematem, z zacięciem starego profesjonalisty. Rysiek mówił: Uważam, że rozpacz i ból jest czymś niewymiernym. Każdy inaczej przeżywa cierpienie, inaczej rozpacza. Wielka rozpacz na ogół zamyka usta. Często jednak dzielenie się smutkiem sprawia ulgę i tak było zapewne w przypadku Kochanowskiego. Profesorowi zrobiło się gorąco, więc zaczął wycierać pot z karku. Na naszej werandzie słońce w południe operowało jak w El Arish, co absolutnie nie przeszkadzało Ryśkowi. który pozostawiając Kochanowskiego, przeszedł do "Ojca zadżumionych". Uważam - mówił Rysiek - że trudno bez wzruszeń napisać coś wzruszającego, bez względu na to, czy jest to własna tragedia czy cudza. Całkowite załamanie bohatera poematu i obojętność na własny los znajdujemy w zakończeniu:
I nie zostało mi nic - oprócz Boga
I tam mój cmentarz - a tamtędy droga.
Rysiek może miał coś jeszcze do uzupełnienia, ale odezwał się dzwonek, po którym rozpoczęła się duża pauza. Profesor pospiesznie wpisywał do dziennika stopnie. Emilka twierdziła, że tym razem i mnie trafiła się piątka. Musiałam w to uwierzyć, znając niezwykłe umiejętności siostry w podpatrywaniu. Z wielkiego wrażenia nie spieszyłam się nawet na krótki spacer po parku. Inni też nie ruszali się od razu z miejsc, trawiąc dalszy ciąg lekcji. Wybuchła nawet mała awanturka, sprowokowana przez Marka, wymądrzającego się poniewczasie. Skrytykował moje i Ryśka wystąpienie stwierdzając, że przy porównaniu Słowackiego z Kochanowskim wystarczyło oprzeć się na tej części "Ojca zadżumionych", w której jest mowa o córeczce Hatfe. Słysząc to Hania - Adwokat chciał wypowiedzieć się o takich asach jak on, nie czekając, aż przełknie zajadaną kanapkę ze skwarkami, ale zachłysnęła się i to spowodowało, że Marek usłyszał więcej niż na to zasługiwał: Teraz się obudziłeś? Na lekcji zabrakło ci odwagi? Szkoda! - wrzeszczała Hania. Po chwili minęło zdenerwowanie i zaczęła się deklamacja "Borodino" jako, że następną lekcją był "ruskij jazyk". Rosyjski był mi tak znany, że nie miałam problemów z mówieniem, pisaniem czy u d a r e n i e m. Dostawałam zawsze bardzo dobre oceny z tego przedmiotu. lepsze niż z polskiego i to mnie najbardziej bolało. Gdyby profesor Gajewski wiedział jak to boli, pewnie z litości dawał by mi lepsze stopnie. Język rosyjski traktowałam do samej matury na równi z geografią. Wstyd się przyznać, ale nie cierpiałam zwiedzania świata palcem po mapie, zwłaszcza, że miałam słaby wzrok i nic nie mogłam odczytać. Dopiero po pewnym czasie, dzięki lepszemu odżywianiu zaczęłam lepiej widzieć.
Prawdziwie relaksową lekcją były rysunki, na których przeważnie malowaliśmy, często w plenerze. Pan profesor Boniecki, impresjonista z zamiłowania, prowadził nas w tym wyłącznie kierunku, co nas zaczęło urzekać do tego stopnia, że na pewno urzekać nie przestanie. Dlaczego nie podjęłam studiów plastycznych, skoro była taka uczelnia w Łodzi, tego wciąż nie rozumiem. W naszym gimnazjum znalazły się osoby utalentowane, które po maturze wybrały ten właśnie kierunek studiów. Najzdolniejszy, Rysiek Nowakowski, nie wiem na czym skończył edukację. W każdym razie w moim pamiętniku namalował pięknie szkołę na tle wysokich sosen. Prócz akwarelki napisał mi jeszcze krótki wiersz oddający atmosferę, jaka panowała w naszej klasie:
Nam zostanie z naszej klasy
Burny (5) czas kipiący szumem
Czas szczęśliwy młodej krasy
I na długo będą tłumem
Nam się cisnąć wspomnień czary
Dni wesołe w oczach staną
I zapadną ciche mary
W nasze serca i zostaną.
Wesołej Heli na pamiątkę, aby te dni zostały w sercu na zawsze -
Rysiek Nowakowski
Zostały w sercu te "czary-mary", czego dowodem jest każde słowo poświęcone naszej klasie.
Przypisy:
(4) - Corneil (wł. Pierre Corneille 1606 - 1684) - dramaturg francuski, autor "Cyda", "Andromedy", "Edypa" i in.
(5) - burny - burzliwy