Autor: Stefan Świderski
W roku szkolnym 1896/7 zaczęła się nauka algebry. Wykładają ją na zmianę prof. Jewcychiewicz i prof. Antosiuk - tenże fizykę. Z nim spędzamy także czasem godziny wolne od innych zajęć, najczęściej na głośnym czytaniu jakichś rozpraw, podróży po Europie i innych nadprogramowych zajęciach. On nam, jako temat do opracowania w domu, zadał pewnego razu "raz sużdienje" - "Uczenje swiet a nie uczenje tina", a innym razem "Opisanje łodzinskich chramów", tj. kościołów różnych wyznań. Najlepszy stopień otrzymał kolega - katolik, który przedsięwziął studium nad nową w Łodzi synagogą. Ja nie bardzo się przejmując opisałem na czwórkę kościół Św. Krzyża, a piątkę zarobił kolega J. Barczewski, brat ostatniego przed wybuchem drugiej wojny światowej dyrektora łódzkiego magistratu, za historię starego kościoła Św. Józefa przy ul. Ogrodowej.
Na wycieczki chodziliśmy do odległego wtedy od miasta lasu widzewskiego i gotowaliśmy się do ostatnich egzaminów.
Język rosyjski i literaturę "słowiesnost" od piątego roku nauczania wykładali nam już to Teodorowicz lub Smirnow i Jewcychiewicz.
Trzeba było uczyć się na pamięć całych ustępów z twórczości Puszkina, wierszy Lermontowa i innych. Na przykład "Na pustynnej stiepi arawinskoj ziemli, tri gordyja palmy wysako rosli" nigdy nie umiałem wyrecytować do końca, lecz przez to nauka języka i akcent "priwislanskawo" Rosjanina zyskiwały. To były dla wielu przyjemne godziny. Wierszy Majkowa, Kozłowa słuchało się z zainteresowaniem, a szczególnie Niekrasowa "Szto ty spisz mużiczok wiedwiesna na dworie". Niektórzy zaczynali próby poetyckie naturalnie od przedrzeźniania tych klasyków.
W domu czytało się już "Pana Tadeusza" A. Mickiewicza i innych polskich romantyków, a w czwartej klasie przeczytałem "Trylogię", coś w ówczesnych dwudziestu tomach. Więc było co porównywać. Na przykład Gogol i jego wieczory "pri Dikankie", Taras Bulba i jego opisy Dniepru "Czuden Dniepr pri tichoj, jasnoj noczi", toż to poezja, którą moja późniejsza kuma, przechodząca te same kwestie na pensji pani Szmidtowej deklamowała z uczuciem jakiego nie mieliśmy wtedy jeszcze dla utworów poezji polskiej.
Historię literatury rosyjskiej i stylistykę wykładał w szóstej klasie nowy, młody profesor Danilewskij. Niedługo dał się poznać jako Ukrainiec, widocznie wychowanek Kijowa. Przynosił na lekcje ukraińskie periodyki: "U Lwowi" i "Kijewi" drukowane rosyjskimi czcionkami. Bo były dwie Ukrainy, w Rosji i w Austrii (jedna z polskimi drukami, druga z rosyjską grażdanką). Mówił nam o Szewczence, o Kotlarewskim, rozbierał z nami elegie i ody Dzierżawina, Łomonosowa, Żukowskiego, utwory dramatyczne Vouwizina "Gorie od uma"; "Diedstwo i Otroczestwo" Sperańskiego czytaliśmy już wcześniej. Ten jedyny nauczyciel zapraszał nas, pod koniec roku szkolnego, do odwiedzin u niego w prywatnym mieszkaniu. Miał nam czytać jakiś swój utwór, który zaczął rozwijać na lekcji. Gdy jednego popołudnia, trzech z nas, Polaków, odważyło się zajść do niego, po rozmowach o różnych autorach, o naszych zainteresowaniach książkowych, poprosiliśmy o pożyczenie "Ogniem i mieczem" - "Ogniom i mieczom", o którego przekładzie rosyjskim przypadkiem wiedziałem. Podróżując często koleją z Koluszek widziałem raz "Ogniom i mieczom" w ręku rosyjskiego oficera jadącego do Łodzi. Danilewskij zaskoczony tą prośbą odpowiedział, że nie ma tego bestseleru i na tym skończyły się wizyty, gdyż więcej nas nie zapraszał. Choć do końca naszego szkolenia pozostał mi w pamięci jakojeden z najprzyjemniejszych wychowawców.
Polakożercami w naszej szkole byli Feodorowicz i "Batiuszka". "Goworiat na kakom tatarsko-polskom jazykie?" - to były ich częste wyrzuty, gdy usłyszeli polskie rozmowy. Koza i przepisywanie przymusowe "sorokraz" modlitwy porannej lub "Odcze nasz iże jest" itd. w języku starocerkiewnym, to była częsta kara "Batiuszki", której i ja pewnego razu uległem.
Jedną godzinę tygodniowo w ostatnich dwóch klasach poświęcano nauce języka starocerkiewnego, niby słowiańskiego. Profesorem tego przedmiotu był znów Antosiuk. Nam, Polakom, język ten się podobał, jako że był zbliżony do archaicznego polskiego, o którym już mieliśmy pojęcie z innych źródeł. Podręczniki do nauki tego języka musieliśmy mieć pod karą karceru. Wizytatorzy nieraz nas pytali, żądali recytowania ustępów, nam się podobał wyraz "mliko", tak zbliżony do mleka i śmieszny w rosyjskim. Wersety biblijne czytane w tym języku mogły śmieszyć, a młodemu Łodzianinowi nie były potrzebne. W szkole była też biblioteka w języku rosyjskim. Zarządzał nią sam inspektor Smirnow. Gdy prosiłem, będąc w trzeciej klasie o "Miortwyje duszi" Gogola, wmuszał we mnie jakąś geografię gospodarczą, której głównym tematem były drogi, jakimi szedł "chleb" - zboże z Ukrainy nad Ładogę, a więc do Piotrogrodu, ówczesnego jeszcze Petersburga. W ogóle drogi rzeczne w Rosji były na lekcjach geografii bardzo rozpracowywane. Każdy wychowanek Aleksandrówki umiał nazwać i znaleźć na mapie wszystkie kanały, śluzy, zapory i systemy wodne na obu Dźwinach, na Wołdze, Dnieprze, Oce, Ładodze i Onedze. Drogi, którymi wędrował "chleb" do Czarnego Morza, ryba z Kaspijskiego, drzewo do Archangielska i Rygi - to mi się potem w życiu przydało. W dziesięć lat po opuszczeniu szkoły, kiedy zostałem ekspedytorem kolejowym, byłem między innymi kancelistami największym znawcą dróg komunikacyjnych całej Rosji, nawet Syberii, aż do Chabarowska i Władywostoku. Tylko o Krakowie, Gdańsku i Wiśle nie słyszeliśmy ani słowa. Lwów, to był Lemberg, a Poznań - Pozen.
Na pierwszy dzień maturalnego piśmiennego z języka rosyjskiego, Smirnow ogłosił temat: "Opisanie imperatorskich koronacyjnych uroczystości w Łodzi". Gdzie kto był tej niedzieli. Cała szkoła była w Helenowie na ogólnoszkolnej imprezie. Tylko mnie w Łodzi, jak to wcześniej wspomniałem, na tych uroczystościach nie było. A tu, jako dobry rusycysta byłem w takich łaskach u inspektora, że na tym egzaminie, żebym widocznie nie spisywał od sąsiadów, posadził mnie wyróżniająco w osobnej innej sali - może, żebym nikomu nie podpowiadał. Przeszedłem zdziwiony na to osobne miejsce, lecz za chwilę do mojego pomieszczenia został wysłany jeszcze jeden delikwent, kolega Rabinowicz, tym się odznaczający, że nosił najdłuższą bluzę ze wszystkich uczniów (widocznie jako syn chasyda). Chociaż przechodził ze mną z klasy do klasy bez trudu, to podczas pewnej wizytacji szóstej klasy przez samego Apuchtina z Warszawy (kurator), nie umiał odróżnić wobec władzy, w powieści Puszkina "Kapitanskaja doczka" karety "pritwornoj" od "pridwornoj", Dlatego Smirnow oddał go pod moją opiekę, widocznie dla tej ortografii. Dość, że napisałem swoje wypracowanie, pomogłem i jemu, choć nie potrzebował wiele. Z rosyjskiego na dyplomie dostałem czwórkę, gdyż opisałem obchód uroczystości koronacyjnych w środowisku urzędników rosyjskich, głównie poczty i policji Koluszek i okolic. Polacy w nich nie uczestniczyli, a my, sztubacy, przyglądaliśmy się tylko i słuchaliśmy przemówień i śpiewów z resztą nielicznej, rosyjskiej kolonii.
W tejże klasie ja i jeszcze dwóch kolegów mieliśmy przykre przejście charakteryzujące ówczesne stosunki religijne.
Była niedziela, wracaliśmy z nabożeństwa uczniowskiego z kościoła Św. Józefa. O tramwajach jeszcze w Łodzi się nie śniło. Szliśmy ul. Dzielną, do dworca kolejowego. Gdy byliśmy przed naszą szkołą, zobaczyliśmy wychodzący z cerkwi jakiś pochód - procesję. Z krzyżem i duchowieństwem prawosławnym na czele szło wielu dygnitarzy, wśród nich nauczyciele i dyrektorzy szkół oraz nieliczni cywile i oddziały wojskowe. Przystanęliśmy i zdjęliśmy czapki. Ponieważ jednak ta procesja prędko biegła, nie tak jak nasze katolickie, więc po chwili poszliśmy w przeciwnym kierunku, już w czapkach. Z pochodu wyszedł wtedy na chodnik dyrektor łódzkiego gimnazjum Rożdiewienskij i zaczął, jak to mówią po rusku, "rugać": "mierżawcy - nazwisko, familja itd.". Uciekliśmy, ale zdążył się zorientować, że to uczniowie Aleksandrówki. Na drugi dzień nasz Smirnow zrobił dochodzenie w całej szkole i "wygowor" wychowawcy katolików, prefektowi ks. Zachariaszewiczowi. Nas skazał na cztery dni kozy, po godzinie dziennie. Odcierpieliśmy, ale prefekt na najbliższej lekcji religii dał nam do zrozumienia, że jest z naszego zachowania i tłumaczenia zadowolony. A mnie wychowywano dotychczas w kulcie dla różnych procesji i to wspomnienie jest nieprzyjemne. W niedługim czasie zajście zostało zapomniane.
Po naszym opuszczeniu progów Aleksandrówki zaczęto tu odmawiać poranne modlitwy po polsku. Czasy się zmieniły, szczególnie po odejściu Churki i po roku 1905.
Po zakończeniu przez autora niniejszych wspomnień wędrówek do Aleksandrówki, wyjechał do mekki ówczesnej młodzieży czasów pozytywizmu, do łódzkiej fabryki włókienniczej.
Ale wspomnienia tłoczą się do głowy. Przecież w roku 1892, jakoś w pierwszych dniach maja i w pierwszym roku pobytu w mojej Aleksandrówce, był w Łodzi pamiętny bunt robotników. Zostaliśmy rozpuszczeni ze szkoły i coś dwa dni świętowaliśmy, aż te rozruchy ustały. Obecnie o tej historii ruchów robotniczych w Łodzi czytać można w każdym podręczniku szkolnym, lecz nam niewiele było wówczas wiadomo. Podobno fabryki stały i robotnicy strajkowali. Podobno rabowano sklepy na Starym Mieście, jak mówili koledzy Żydzi. Lecz my, uczniacy, ani o powodach, ani o przeżyciach Łodzi robotniczej i przyczynach buntów nic nie wiedzieliśmy. Prasa łódzka do ucznia jedenasto-, dwunastoletniego nie docierała, "Łodzinskawo Listka" nie czytaliśmy. Uczniacy ówcześni z daleka byli trzymani od polityki. Zajęci nauką mało mieliśmy z ówczesnym światem pracy. Dopiero w ostatnich latach nauki, w klasie piątej, zaczęliśmy się interesować sprawami polityki.
Z historii państwa rosyjskiego przechodziliśmy rozdziały o panowaniu Jekateriny Wtoroj Wielikoj. Bitwa pod Racławicami. Zmyślony okrzyk Kościuszki "Finis Polonia" powtarzali jak pacierz wszyscy wyrwani na lekcji, przede wszystkim Litwacy. Już wtedy, my Polacy, podejrzewaliśmy, że to nieprawda. Miejscem, gdzie mogliśmy krytykować czy profesorów, czy podręczniki, czy obmyślać Feoderowiczowi jakieś psikusy (bo i to się wielu trzymało) był park na Dzielnej i Widzewskiej, wokół cerkwi. Podczas dużej pauzy, o godzinie dwunastej, klasy piąte i szóste podczas pogody tu spacerowały, pożywiały się i spiskowały. Ton tym spacerom w naszych rocznikach nadawali nasi brzeziniacy. Starsi może o rok wiekiem, bardziej obyci i więcej komunikujący się ze światem. Mieli kuzynów w gimnazjach Warszawy, biblioteki w swych zamożniejszych od naszych domach. Powstała z tego naturalna myśl, że trzeba wydać pismo uczniowskie w polskim języku. Syn kasjera kolejowego z dworca fabrycznego, Kożuchowski, został redaktorem i wydawcą. Kto i co pisał nie pamiętam. Wyszedł jeden numer rękopiśmienny o czterech czy ośmiu stronach formatu kajetowego. Nad tytułem przez wiele pauz się naradzano. I naturalnie powstało pismo, organ piątej klasy "Patriota". Do redakcji należałem, lecz, gdy namawialiśmy resztę kolegów, żeby uczestniczyli w tej akcji, zapadło milczenie. Zdaje się, że kończący się właśnie rok szkolny, brak zjawiska wagarów w Aleksandrówce i moje podróżowanie codzienne do domu rodzinnego w Koluszkach, wiele nam przeszkadzało. Pamiętam jakieś dowcipy antyrosyjskie, w których ówcześni Polacy smakowali. Numer jakoś zaginął, czy utknął u redaktora, który na piątej klasie swoją edukację ukończył, a innych prowodyrów w ostatniej, szóstej klasie zabrakło.
Więc Polaków kończyło studia czterech, dwóch Niemców, reszta Żydzi. Z nich dwóch, trzech, to synowie właścicieli mniejszych fabryczek z Tomaszowa i Pabianic, jeden chasyd, niczym się nie przejmujący, czwarty znów, hebraista, studiował, opócz szkoły łódzkiej, jakieś kursy żydowskie i na lekcjach odrabiał hebrajskie deklinacje, co nas wtedy bardzo śmieszyło. Jeden wyszedł nawet na poetę. Wydał rzeczywiście, w kilak lat później, tomikk wierszy i to w polskim języku, a nazywał się Heiman. Ślad po nim zaginął. Birencwajg był w szóstej klasie też jeden. Była to w Łodzi, na Starym Mieście tak liczna rodzina, że w Aleksandrówce po jednym Birencwajgu, a nawet po dwóch było w każdej klasie. Ten kolego, który ukończył szkołę wraz ze mną stawał, tak jak ja, w 1902 roku do wojska w Brzezinach.
Gdyśmy stanęli przed komisją poborową, przedstawił świadectwo lekarskie, podpisane przez profesora Warszawskiego Uniwersytetu, że jest chory na serce. "Takije doktora tiebia leczili i nie wyleczili? Nu, posmotrim.", orzekł przewodniczący komisji. Czy go wtedy wzięto, czy nie, nie pamiętam.
Ja, dzięki atestatowi Aleksandrówki, zaliczony zostałem do drugiej kategorii ówczesnych obrońców ojczyzny i na wojnę z Japonią w roku następnym nie byłem powołany.
Trzech nas, Polaków, poszło do fabryk łódzkich, a jeden Seminarium Duchownego. Czy został księdzem, nie badaliśmy, lecz pamiętam, że ksiądz Zachariasiewicz na jednej z lekcji religii, kiedy kolega kandydat na kleryka coś nienależycie z historii religii odpowiadał, orzekł, co następuje: "Jeżeli ty Rudnicki księdzem zostaniesz, to tu mi na dłoni włosy wyrosną" i dłońmi przyklasnął.
Reszta absolwentów przechodziła do nowych, wtedy otwieranych szkół handlowych i innych realnych w Piotrkowie, Sosnowcu, a jeden, jakiś Buxbaum, po ukończeniu gimnazjum i uniwersytetu, został podobno lekarzem.