Autorem zapisków jest Stefan Świderski, opisujący życie szkolne w zaborze rosyjskim,
na przełomie XIX i XX wieku.
Zachowany został styl oraz polski zapis rosyjskich słów.
Dziękujemy Elżbiecie Świderskiej za zgodę na publikację wspomnień jej Dziadka.
W czasach, kiedy tak dużo się słyszy, mówi i pisze o mającej nastąpić reformie naszego szkolnictwa, mimo woli staremu łodzianinowi myśl biegnie w przeszłość i nie od rzeczy jest wybiec w dawne czasy pamięcią i opowiedzieć niejedno z lat szkolnych tego pokolenia łodzian, które nie znało niepodległości narodu, które się uczyło i wychowało w końcu wieku XIX w Polsce i Łodzi, w ówczesnej szkole rosyjskiej.
Jest jeszcze inny powód takich szkolnych wspominek. W roku 1960 zarówno, jak w całym 15-leciu powojennym i 20-leciu przed drugą wojną światową, wiele szkół łódzkich, pensji prywatnych, handlówek i gimnazjów obchodziło swe święta wspomnieniowe. O różnych zjazdach koleżeńskich, jubileuszach, rocznicach absolwenckich wiele napisano i w prasie łódzkiej. Tylko na całej przestrzeni 15-lecia, czy lat 20, a nawet lat z przed pierwszej wojny światowej nie widziałem wspomnień o łódzkiej szkole średniej - rosyjskiej.
Będzie i trzeci powód - osobisty.
Jestem łodzianinem, chociaż nie urodziłem się w Łodzi. Czuję się jednak nim, gdyż od roku 1890 tu żyłem i byłem przez szkołę ówczesną wychowywany. Tu dożyłem lat podeszłych i rzeczy łódzkie nigdy nie były mi obojętne. Więc chcę skorzystać z okazji nadchodzących reform, dyskusji i jeszcze jedną ze spraw - umysł obywatela Łodzi nurtującą - poruszyć. Byłaby to rzecz o wychowaniu pauprów łódzkich końca XIX stulecia w jednej ze średnich szkół Łodzi. Także sprawa stosunków rodziców do szkoły, sprawa myśli i związków ówczesnej młodzieży łódzkiej z ich szkołą.
Państwowa szkoła rosyjska w Łodzi zasługuje na jej opisanie, gdyż wychowała sporo pokoleń łódzkich. Łodzianie, może jeszcze żyjący, w tych gimnazjach, pensjach, handlówkach i szkołach rzemieślniczych pobierali początki nauki. Z tych szkół szli na uniwersytety, tu potem mieszkali, pracowali, urzędowali, tworzyli swe warsztaty pracy i nimi kierowali. Więc szkoła rosyjska w Łodzi była ważkim czynnikiem dla łodzianina i zasługuje na porównanie choćby z czasami współczesnymi.
Tęskniąc za młodymi laty postanowiłem choć jedną ze średnich szkół łódzkich wspomnieć drobiazgowo. Wielu jeszcze żyjącym jej wychowankom przypomnieć ich lata w tej szkole spędzone, a nie mając wglądu do archiwów tych dawnych szkół, spisać choć z pamięci, co tkwi w starej głowie. Może obudzę młodszych kolegów, mających, być może, więcej niż ja do powiedzenia i razem prześnimy łódzkie, żakowskie czasy.
Więc przyrównam te moje historie do podróży w pamięci, gdyż tylko ten, co podróżuje może coś opowiedzieć. "Wer eine Reise tut der kann auch was erzählen", jak mówi ludowe, niemieckie przysłowie. Zgodnie z nim mogę opowiadać moje "podróże", gdyż rajzuję już, jak mówiłem, lat 80 . Najpierw na czworakach za progi ojcowskiej "chaty", do kraju lat dziecinnych, wreszcie do szkoły. Ta wędrówka będzie dosyć długą podróżą.
Szkolne czasy! Lecz, jak niegdyś pielgrzym udający się do Rzymu wstąpić zapewne musiał do Częstochowy, tak i ja, wpierw opowiem o szkole, którą przejść trzeba było, żeby się dostać do średniej szkoły łódzkiej.
Jest co opowiadać, gdyż w latach mego urodzenia i moich pierwszych kroków na świecie "kraj przywiślański", z dala od stolicy, był dla mnie pustynią. Na tej pustyni byliśmy my - autochtoni i ci, co nami rządzili. Jak było na tej pustyni po roku 63 inni już za mnie dużo naopowiadali, więc nie mogę się rozpisywać o czasach wcześniejszych, a zacznę podróżować do szkoły, jakiej moi wnukowie, a nawet i synowie nie widzieli i widzieć nie będą.
Dom rodzinny miałem w Koluszkach, w których do 1890 r. żadnej szkoły nie było. Koluszki w tych czasach, było to osiedle kilkudziesięciu rodzin kolejarskich "przypisanych" do węzła trzech linii kolejowych, łączących ówczesną Łódź ze światem. Ojciec mój, funkcjonariusz kolei, zajmował wraz z rodziną jeden z domków pobudowanych dla swych pracowników przez kolej.
Nie pamiętam siebie nieumiejącego czytać. Już, gdy matka chorowała po urodzinach siostry (1885 r.) umiałem modlić się o jej zdrowie, z książki do nabożeństwa, czytając "Ojcze nasz".
Czytałem więc elementarz "Promyka" (wtedy jeszcze Falskiego "Ala ma kota" nie było), historię świętą i pierwsze książki, wydawane przez zasłużonego oświatowca Konrada Pruszyńskiego. Na jego podręcznikach i Gazecie Świątecznej wykształcono mnie, aż do wędrówki do odległej o 3 km od Koluszek, wiejskiej szkoły z nieprawdziwego zdarzenia, we wsi Żakowice Drugie, na drodze do gminy Gałkówek.
Kolonia Żakowice była na pół niemiecka. Nauczyciel był Niemcem i wypełniał dla okolicy obowiązki ewangelickiego kantora. Do szkoły tej podróżowaliśmy z wieloma koluszkowskimi rówieśnikami przez jedną zimę, do wiosny roku 1891, ściśle podług później czytanych opisów takich podróży u Dygasińskiego lub Maurycego Zycha. Nauczyciel miał obowiązek uczyć nas rosyjskiego. Nie nauczył nas wiele, bo sam, zdaje się, oprócz niemieckich nabożeństw, niewiele umiał. Wymowy rosyjskich ówczesnych liter ani udarenii (akcentów) nie znał. Raz zimą, 90 roku, odwiedził szkołę wizytator, żandarm kolejowy, Jegorow z Łodzi, zastępując
widocznie powiatowego inspektora szkół. Ten dopiero mnie poprawiał, gdym w tekstach, zdaje się "Rodnoje Słowo", wymawiał "ezo" zamiast "jewo", "niczego" zamiast "niczewo" itp. Nie pamiętam, żebyśmy się u tego nauczyciela uczyli np. arytmetyki. Zdaje się, że nam zadawał tylko przepisywanie. Młodsi uczniowie jeszcze pisali rysikami na tabliczkach, bo wtedy dużo znaczyło ładne pismo.
Rok 1889 był to okres, kiedy język rosyjski w kraju, a więc i na kolejach zaczął być obowiązkowy. Aż do roku 1888 jeszcze urzędowano po polsku. Pisanie po rosyjsku różnych ceduł w kancelariach, gdzie służył ojciec i ojciec sprawiło, że mnie też pierwszy nauczył rosyjskiego abecadła i liter i rachunku. Potem malcowi przyszedł z pomocą których z urzędników o żyłce nauczycielskiej. Zapewne wychowanek szkół wielkomiejskich Warszawy, Łodzi, czy nawet niedalekiego Piotrkowa.
Pierwszą książkę, którą z płaczem tłumaczyłem codziennie na takich lekcjach, w przerwach między pociągami była jakaś "Istoria Rosji" bez tytułowej stronicy (może to był osławiony Iłowajskij), dar któregoś z nauczycieli, kolegów ojca. Chrzest Włodzimierza Wielkiego i całej Rusi, Ruryk, Askold i Dir, pieśń o Oldze czy Igorze, walki z Tatarami, zwycięstwa Aleksandra Newskiego i Pitra Wielkiego do dziś mogę opowiadać szczegółowo, a ucząc się tych historii opanowałem rosyjski do tego stopnia, że gdy w roku 1891 otworzyła w Koluszkach pierwszą elementarną szkołę kuzynka naczelnika stacji, panna F. Lewtakowska z Warszawy, to ja już mogłem być w tej szkole największym rusycystą, uczyłem kolegów i koleżanki, a sama pani przełożona już nie miała czego mnie uczyć, jak tylko francuskich wierszy (żebym je deklamował na popisie) i bajek Jachowicza oraz ortografii. Ortografię rosyjską ćwiczyliśmy codziennie. Litera "jat" wbijała się w pamięć chłopakowi. Czetwerg czy czetwerk - to było pytanie i różne extemporale i częste dyktanda przydały się potem w dalszym, szkolnym życiu. Po rosyjsku nauczyliśmy się rozmawiać także, zaczynając od sakramentalnych zwracań się do kierowniczek, np. "Mogu li ja wyjti?".
Otworem więc stanęła przed takim koluszczaninem podróż do szkoły wyższej, wymarzonej średniej, w niezbyt dalekiej Łodzi.
W latach od 1890 do pierwszej wojny światowej, Łódź była miastem powiatowym. Miała już potężny przemysł włókienniczy i przeszło sto tysięcy ludności, lecz szkół dla młodzieży niewiele. O poziomie gimnazjów były trzy szkoły średnie, męskie. Jedno filologiczne z greką i łaciną - obok rynku za kościołem Św. Krzyża. Dziś ulica Sienkiewicza, wtedy Mikołajewska; druga, to wyższa szkoła rzemieślnicza na Nowym Rynku (dziś Plac Wolności), tuż przy nowym ewangelickim kościele, trzecia, czteroklasowa, miejska, rzemieślnicza, którą nazywaliśmy Aleksandrówką.
Rodzice w starszym synu widzieli wszystko. Na drogę do szkoły średniej dostałem nowe buty, uczniowską bluzę sukienną. Miałem iść do gimnazjum do Łodzi razem ze współuczniem,synem starszego telegrafisty.
W drugim wakacyjnym miesiącu udaliśmy się z ojcem na poszukiwanie tej szkoły. Zaprowadził mnie ojciec do gimnazjum jako najbliższej uczelni od dworca. Przyjął nas pan w mundurze; jak się później dowiedziałem, był to sam dyrektor Rożdzewtwienskij. Egzaminował z rosyjskiego, kazał napisać podanie, przynieść metrykę urodzenia, "snimok" (to znaczy fotografię) oraz świadectwo szczepienia ospy. Uradowani przyjęciem poszliśmy szukać tego "snimka". Był fotograf też na ulicy Dzielnej (tak nazywała się dzisiejsza Narutowicza). Cena "snimka" - trzy ruble. Tu na scenę wystąpiło zagadnienie ekonomiczne. Rodzice moi niebogaci syna dotąd nie fotografowali. Oprócz tego szkoła ma kosztować rocznie 40 rubli. Więc trzeba szukać szkoły tańszej. Już nie myśląc o wyższej rzemieślniczej na Nowym Rynku, o której słyszeliśmy, że jest szkołą dla dzieci fabrykantów, że tam do szkoły jeździ się powozami, a sama opłata roczna wynosi też 30 rubli, poszliśmy od razu z ojcem do Aleksandrówki. Tu cała opłata wynosić będzie rubli cztery rocznie, a szkoła daje takie same świadectwa i przywileje jak sześć klas gimnazjalnych i te same prawa przy wstępowaniu do wojska. Można było po dyplomie iść na "wolnoopredielajuszczawosia", tj. na ochotnika i służyć w wojsku tylko sześć miesięcy zamiast czterech lat w piechocie.
Niezapomniany gmach - to była narożna kamienica czynszowa przy zbiegu ówczesnej ulicy Widzewskiej - dziś Kilińskiego i Dzielnej 31. Tam przyjął nas znów pan w mundurze ze złotymi "pugowicami" i z potężną brodą, jak później się dowiedziałem, inspektor Wysockij. Egzaminował, orzekł, że mogę wstąpić od razu do pierwszej starszej klasy i wyznaczył bliski termin generalnego zapisu i egzaminów dla nowo wstępujących. Tu "snimok" nie był potrzebny, tylko metryka oraz świadectwo szczepienia ospy.