Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

Wspomnienia z rosyjskiej szkoły (część 2)

Autor: Stefan Świderski

W oznaczonym dniu 1 września 1892 roku (dla Rosjan był to jeszcze sierpień) przyjechałem już samodzielnie do tej uczelni i zakupiłem w sklepie naprzeciwko szkoły arkusz papieru na pierwszą diktowkę, którą nam zarządził młody nauczyciel Antosiuk. Egzamin z rosyjskiego zdałem. Pewno i dobre świadectwo ze szkoły pani Lewtakowskiej i mundur kolejarski mojego ojca oraz dobre rozwiązanie jakiegoś zadania arytmetycznego, o dwóch basenach i trzech nierównych rurach, to przejście na grunt obcy mi ułatwiło.

Grunt był rzeczywiście obcy dla chłopca, który wielką ówczesną Łódź widział zaledwie z okien kolejowego wagonu, a za ulicę Widzewską i dworzec kolejowy dalej nie podróżował.

Te dziesięcio- i jedenastolatki, wraz ze mną egzaminom się poddające, składały się z trzech narodowości. Przede wszystkim z młodych Żydów, jako że Aleksandrówka żadnych ograniczeń im nie czyniła. W gimnazjach filologicznych miejsc dla tego wyznania był tylko mały lub żaden procent. Potem z dość dużej liczby niemieckich chłopców, wśród których były już różne dryblasy, jako że szkoła na nierówność wieku patrzyła przez palce, synowie rzeźników, piekarzy i majstrów oraz z garści Polaków - urzędniczych i sklepikarskich potomków. Synów robotników, łódzkich webrów i przędzalników nie widziałem.

Po przyjściu (na trzeci dzień) na pierwsze lekcje, dowiedziałem się najpierw, że istnieje dziennik ucznia, w nim wydrukowany regulamin - że rozmawiać nie wolno po polsku i że należy mieć czapkę granatową, furażerkę z literami mosiężnymi nad daszkiem (rosyjskie GU - co ma oznaczać "gorodskoje uczeliszcze") i pas rzemienny z klamrą z tymi samymi literami z mosiądzu. Bluza czarna, kroju wojskowego. No i być zawsze "priliczno odietym". O wielu innych paragrafach tego regulaminu pisał nie będę, albowiem z grubsza nie różnił się on od zaleceń regulaminowych szkół dzisiejszych. Nie wolno było np. chodzić po ulicach po 8 wieczorem, do "restouranów" w ogóle nie, a do teatrów tylko z rodzicami i za każdorazowym zezwoleniem "kłasnawo nastawnika" tj. wychowawcy.

Nastawnikiem w klasie pierwszej starszej był prepodawetel Smirnow. Samo to nazwisko, które po polsku tłumaczyło się "Baczność", mówiło za niego. Wymagał bezwzględnego spokoju w klasie i posłuszeństwa. Gdy wchodził, klasa wstawała. Dyżurny recytował (zawsze jakiś drugoroczniak) modlitwę poranną. "Prebłagij gospodi" umiałem jeszcze ze szkoły pani Lewtakowskiej, choć tam było i polskie tłumaczenie praktykowane. Gdy orzekł, za najmniejsze uchybienie, karcer (tak nazywała się "koza"), musiał być odcierpiany, bo on przy szkole, w tymże samym gmachu mieszkał. On udzielał w tej klasie, rok cały, języka rosyjskiego. Zaraz w pierwszych dniach nakazał każdemu, zamiast podręczników, zakupić "Baśnie" Kryłowa i nosić je obowiązkowo w tornistrze codziennie, gdyż nie wiadomo było, ani dnia, ani godziny, kiedy je recytować, czy z książki, czy z pamięci każe. Tornistry (wtedy mowy o jakichś teczkach u ucznia czy dyplomatkach nie było) przeglądał. Za nieznalezienie w tornistrze Kryłowa - karcer. Poza tym surowym wychowawcą inni nauczyciele byli znośni. Inspektora widywało się tylko w kancelarii i czasem na korytarzach lub gdy cała klasa zasługiwała na większą karę - wtedy on orzekał.

W pierwszym roku rysunku uczyła nas jakiś młody Niemiec. Rysunku w tej szkole uczono już od pierwszej młodszej klasy. Pan Gross był lubiany, wesoły i szanowany, zdaje się łodzianin, jakby swój, ale niestety, był rok niecały. Rysowaliśmy jakieś figury geometryczne, plany miasta, mapy powiatu i guberni piotrkowskiej.

Antosiuk uczył arytmetyki; dla mnie, to były łatwe zadania, z podręcznika Jewtuszewskiego, gdyż je już przerabiałem w szkole koluszkowskiej. Kaligrafii i języka niemieckiego udzielał starszy Niemiec, o rosyjskim brzmieniu nazwiska - Moderow. Kaligrafia była ważnym przedmiotem, a język niemiecki kształcił naszych Żydów. Z tych czasów pamiętam jedynie "Króla Olch", którego trudno było na pamięć się nauczyć. Kolega Smiłowski deklamował te wiersze zawsze na piątkę.

Wspomnianego już przeze mnie pana Grossa potem zastąpił Mamontow. Nie wiadomo dlaczego, po łobuzersku, wszyscy mu dokuczali. Może dlatego, że był wysoki i chudy, smutny w swoim fraku, gdyż wszyscy ci profesorowie ubierali się we fraki mundurowe ze złoconymi guzikami. W święta, na galówki występowali w kapeluszach trójkątnych, typu jeszcze napoleońskiego z kokardami i gwiazdami, a inspektor nawet ze szpadą u boku.

Niespodzianką były lekcje języka polskiego. Nauczyciel Rejman, starszy pan mówił do nas po rosyjsku, a kazał czytać z podręcznika Dubrowskiego teksty polskie. Pisma polskiego, żeby uczył, nie pamiętam. To, co czytano na lekcji, to były jakieś polowania na wieloryby, autora nie pamiętam. Później, w wyższych klasach, jakieś listy Mickiewicza z podróży do Konstantynopola. Incydentu podobnego, jak opisany w "Syzyfowych pracach" z uczniem Zygierem i profesorem Szteterem u nas, na przestrzeni lat pięciu, nie było. Nauczycielowi dokuczano, Niemcy hałasowali lub uciekali z lekcji, a Żydzi odrabiali inne zadania lub czytali coś pod ławkami. Dla Polaków to, cośmy przerabiali najczęściej było znane, a w jaki sposób, opowiem na końcu tej historii.

Lekcje religii były dla mojej klasy wspólne z uczniami klasy pierwszej młodszej, w ich klasie. Mieściła się ona w oficynie, na pierwszym piętrze i tam też były warsztaty szkolne (albowiem to "gorodskoje ucziliszcze" łódzkie było jednocześnie szkołą rzemieślniczą). Do tej więc szkoły upodabniać się mają obecne reformowane gimnazja.

Z rzemiosł uczono nas stolarki, tokarstwa w drzewie i introligatorstwa - lecz tylko w niektóre dni i na życzenie rodziców ucznia. W starszych klasach wolno było zapisać się na kurs buchalterski, który prowadzono znów wspólnie ze szkołą wyższą rzemieślniczą z Nowego Rynku i tylko w niedziele do południa. Ja te wszystkie warsztaty zmuszony byłem opuszczać, gdyż dojeżdżać musiałem całe pięć lat koleją, której rozkład jazdy nie zgadzał się z rozkładem zajęć szkolnych.

Prefektem katolików był ksiądz Chylicki, wikariusz czy proboszcz z kościoła św. Józefa z ulicy Ogrodowej. Ksiądz Chylicki było poważny, lubiany i chętnie słuchany. Były to przecież jedyne lekcje w polskim języku. Już w tej pierwszej klasie, dziesięciolatkom opowiadał o Sienkiewiczu i mówił, żeby czytać powieści "Ogniem i mieczem", "Potop" itd.

Do trzech wyżej wymienionych narodowości i wyznań dopisać należy kilku prawosławnych Rosjan. W mojej klasie byli to synowie - jeden jakiegoś strażnika z prowincji, drugi - syn żandarma z Rokicin za Koluszkami. Może było i więcej, lecz ich w starszych klasach nie widziałem. Było ich zatem niewielu, lecz katecheta - batiuszka był prawie codziennie widziany w szkole i on najwięcej przestrzegał, żeby uczniowie nie porozumiewali się po polsku.

Klas było wszystkich sześć; w piątej klasie przybył jakiś syn rosyjskiego dyrektora gimnazjum żeńskiego, wypędzany ze wszystkich możliwych łódzkich szkół. I u nas był niedługo, w każdym razie nie było go przy ostatecznym rozdawaniu atestatów w roku 1897.

Cerkiew była w pobliżu, na ulicy Widzewskiej, w parku kolejowym. Lekcji śpiewu chóralnego udzielał Ukrainiec czy Polak Łopatowski. Synowie, zapewne z tej rodziny, będą jeszcze występowali w łódzkich lokalach podczas 20-lecia międzywojennego, czy nawet po roku 1945. Uczyliśmy się śpiewać pieśni rosyjskich, przede wszystkim "Boże, cara chrani", którą śpiewało się jako hymn narodowy przy każdym popisie. Druga, jaką pamiętam, to "Mnogi lieta prawosławnyj ruskij car" i hymn "Kol sławien nasz gospod w Sionie", który mnie, nieco muzykalnemu (pobierałem lekcje gry na skrzypcach u nauczyciela w Felicjanowie, tuż koło Koluszek) bardzo się podobał. Śpiewałem więc chętnie. Prepodawatel Łopatowski prowadził chóry także w szkole wyższej rzemieślniczej na Nowym Rynku. Na większe uroczystości i święta cerkiewne łączył śpiewaków obu szkół i występował z nimi na galówkach w cerkwi. Wybitnych tenorów czy basów nawet wynagradzał. Pamiętam, że jakiś kolega Żyd z drugiej młodszej chwalił się, że dostał za występ trzy ruble, co było dla ucznia sumą niezwykłą. Widocznie miało to być zachętą dla innych, jako że śpiewaków Rosjan było w Łodzi za mało oraz, że polscy uczniowie do cerkwi nie chodzili.

Na galówki i do kościołów swoich wyznań chodziliśmy szkołami. Więc katolicy z gimnazjum klasycznego z Sienkiewicza, z Aleksandrówki i z wyższej szkoły rzemieślniczej parami, pod dowództwem swych nastawników, u nas najczęściej Białorusina Antosiuka. Gimnazjum żeńskie (dość dużo katoliczek) ze swoimi damami klasowymi. Także jakieś dwie pensje żeńskie, prywatne.

Galówki były częste i od lekcji zazwyczaj wolne, więc wtedy chodziło się na spacery i, o ile pamiętam, wagary w mojej Aleksandrówce miejsca nie miały.

Wyznanie ewangelickie pod dowództwem pastora katechety Hadriana szło do kościoła przy ul. Ewangelickiej, prawosławni do cerkwi, a Żydzi ze swym katechetą Familierem, ubranym w krótki surdut i w meloniku na głowie, do nowej synagogi, którą w 1939 r. widziałem na własne oczy palącą się, w obecności całego sztabu niemieckich oficerów.

Jak ci nauczyciele czterech wyznań zasiadali obok siebie w kancelarii nauczycielskiej lub na sesjach rady pedagogicznej - do dziś dnia się dziwię. Tu trzeba było pióra Żeromskiego, gdyż był wypadek, że i batiuszka prawosławny jednemu z polskich uczniów przysłużył się. Było to nie w mojej klasie, lecz później, gdy inspektorem, polakożercą był nie kto inny, jak Korotkiewicz. Tego prześladowcę polskości któryś uczeń, przekrzykując się z drugim kolegą, głośno zawołał: " O, idzie ten stary osioł!". Korotkiewicz to słyszał na korytarzu. Naturalnie kara, awantura. Obu winnym uczniom na najbliższej sesji miał być zmniejszony stopień ze sprawowania na trójkę. Wtedy na radzie pedagogicznej wystąpił batiuszka, mający widocznie coś z inspektorem na pieńku i wniósł, aby ten opowiedział szczegóły tego zajścia i słowa, jakie usłyszał. Bo jeżeli ma być tak poważna kara, to trzeba wiedzieć za co. Trudno było inspektorowi, wobec całej rady pedagogicznej przyznać się, że go uczniacy głośno nazwali osłem i do tego starym, więc się wykręcał jak mógł. Podobno i batiuszka postawił wniosek, że wobec tego, że grono nauczycielskie na sesji nie może stwierdzić o jaką obrazę chodzi, stopnia trójkowego winowajcom nie można utrzymać, a postawić czwórkę. I oto wbrew inspektorowi, przy głosowaniu, wniosek katechety przeszedł, a całe zajście na radzie opowiedział później uczniom prefekt K.