Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

Złoty krzyż. Powieść. (część 3)

Autor: Jurij Lewin, Nikołaj Mylnikow, Swierdłowsk 1961 r.

Z łopatami na ramionach, kołyszącym krokiem, ruszyli wąską uliczką. Po pewnym czasie zauważyli idącego policjanta. Co robić? Wrócić nie ma gdzie. Spojrzeli trwożnie po sobie.

- Idziemy prosto - powiedział Kuzniecow.

Głośno rozmawiając, pozornie nie zwracając uwagi na patrol, przeszli obok niego. Ale gdzie iść dalej? Oczywiście do fabryki Geyera, do tamtejszego znajomego majstra Polaka. Ale jak dostać się do tej fabryki? Znajdowali się w nieznanej sobie części miasta. Gdy doszli do skrzyżowania na rogowej kamienicy dostrzegli tablicę z nazwą – Adolf–Hitler–Strasse. Aha, jeżeli ulica nosi taką nazwę, to na pewno musi być położona gdzieś w centrum miasta. A w jego pobliżu, to zapamiętali, znajduje się fabryka Geyera.

Weszli do jakiejś bramy, tu zostawili łopaty i znowu wyszli na ulicę. Na pobliskim wysokim kościele zegar wskazywał godzinę dwunastą. Spotkać majstra można było tylko po pracy. Pozostało więc równo cztery godziny.

Gdzie się ukryć do tego czasu? W każdej chwili mogą zacząć się ich poszukiwania. Wachmani na pewno już się zorientowali, że uciekli.

Rzeczywiście, w tym czasie komenda Stalagu już otrzymała wiadomość o ucieczce, która wzbudziła tam popłoch. Posiniały ze złości komendant stukał nerwowo kułakami w blat stołu, krzycząc i wyzywając swoich podkomendnych za to co się stało. Wachmani biegali od baraku do baraku, aby ustalić kto uciekł. Jednocześnie przez bramę Stalagu wyjeżdżały na miasto jeden za drugim motocykle z pogonią za zbiegami.

Obserwując zachowanie się załogi Stalagu jeńcy domyślili się co się stało: ktoś uciekł. Niektórzy szybko zorientowali się kto. Nie było Kuzniewcowa i Worozcowa, ale głośno ich nazwisk nie wymieniali. Przyjaciele z baraku, sąsiedzi ze zbiórek na obozowym placu apelowym też milczeli. Milczał też Konstanty Emilianowicz Biełousow. Natomiast wewnętrznie jego dusza radowała się, serce biło przyspieszonym rytmem, ale nie okazywał tego oczywiście na zewnątrz.

Komendant Stalagu nakazał zbiórkę na placu apelowym wszystkich jeńców barakami. Kiedy na placu stanęło już sześć kolumn wyszedł na środek i ochrypłym głosem oznajmił:

- Dwie godziny temu zbiegli jeńcy Aleksander Kuzniecow i Arkady Worozcow. Oczywiście schwytamy ich i powiesimy na waszych oczach... Czy ktoś widział moment ich ucieczki?

Świadków nie było. " Dobrze jest - ucieszył się Konstanty Emilianowicz, kiedy zobaczył, że nikt się nie zgłosił. Milczeć i koniec!. Schwytać ich nie schwytają! Nie po to uciekali, żeby dać się złapać".

Do komendanta podjechał na motorze, ostro hamując, młody oficer. Postawiwszy go na nóżkach podbiegł do komendanta i coś tam raportował. W pewnym momencie przez jego twarz przebiegł mimowolny grymas. Za chwilę wydał jakiś nowy rozkaz a młody oficer, wsiadłszy znowu na motor szybko wyjechał za bramę Stalagu. W tym samym momencie na plac apelowy zajechał następny motocyklista z załogi obozu. Z wyrazu twarzy komendanta Biełousow domyślił się, że i ten nie przywiózł istotnych wiadomości. W tym samym momencie uświadomił sobie, że poza Kuzniecowem i Worozcowem nie ma szeregu rudego, szczupłego Fiodora. Zawsze stał niedaleko niego na apelach.

"Gdzie on może być? - zaczął zastanawiać się Konstanty Emilianowicz. - Donosi?"

Przypomniało mu się, że kiedy Aleksander Kuzniecow leżał na górnej pryczy i cicho rozmawiał z nim o ucieczce, to na dolnej spał Fiodor. Czyżby podsłuchał ich rozmowę i teraz donosi?

Tymczasem komendant Stalagu dodawszy jeszcze kilka gróźb w związku z ucieczką, rozkazał: "Kto znał zbiegów, dwa kroki naprzód!". Nikt nie wyszedł z szeregu. "Więc miejcie teraz pretensję do siebie!" – powiedział podniesionym głosem i zaczął iść wzdłuż szeregu jeńców i uderzając palcem w piersi tych, którzy wydawali mu się podejrzanymi. Dawał tym znak wachmanom wyprowadzenia ich na przesłuchanie. Wskazał również na Biełousowa.

Wieczorem, obolały, słaby Biełousow został wezwany na przesłuchanie. Miało się odbyć w tym samym pokoju, w którym został pobity niedawno nieomal do utraty świadomości, jako podejrzany w przygotowywanie ucieczki z Kuzniecowem. Za stołem siedział ten sam śledczy. Rzuciwszy krótkie spojrzenie na Biełousowa uśmiechnął się i powiedział:

- O, znowu starzy znajomi spotykają się w tym samym miejscu...

"Pamiętam, pamiętam bydlaku - przytaknął w myśli Biełousow. - Znowu będzie tak samo jak za poprzednim razem. Bicie. Nie wyjdę stąd chyba żywy."

Ale ten sam scenariusz przesłuchania na razie nie powtarzał się. Został usadzony na kanapie, która stała w tym pokoju. Za chwilę śledczy wprowadził do pokoju rudego Fiodora, który niedawno został przywieziony z poszukiwań zbiegów w mieście.

- Znasz go? - spytał śledczy, wskazując ruchem głowy na Biełousowa.
- Tak, bardzo dobrze - odpowiedział Fiodor.
- On się przyjaźnił z Kuzniecowem i Worozcowem? - spytał śledczy.
- Jeszcze jak się przyjaźnił - odparł Fiodor i dodał. - Był dla nich wyrocznią. Ciągle wieczorami szeptali z sobą. - Sądzisz, że mógł im pomagać w ucieczce czy nie? - Pewno, że pomagał - zdecydowanie odpowiedział Fiodor. - Widziałeś, że pomagałem, sprzedajna skóro? - odparował natychmiast to oskarżenie Biełousow i poderwawszy się z kanapy doskoczył do Fiodora i z całej siły uderzył go w twarz.

Na to z kolei śledczy posiniał ze złości i zaczął krzyczeć:

- Kto ci kazał wstać!? Zapomniałeś gdzie jesteś, bolszewicki agitatorze!
- Nie mogę słuchać tych podłych słów tego sprzedawczyka - odparował Biełousow i usiadł z powrotem na kanapie.

Za drzwiami zadzwonił elektryczny dzwonek i dwóch innych oprawców wpadło do pokoju.

- Przemówcie mu nieco do rozumu - zwrócił się do nich śledczy wskazując palcem na Biełousowa. - Pogadamy z nim kiedy nauczy się grzeczności.

Oprawcy doskoczyli do Konstantego Emilianowicza, wywlekli z pokoju i zaczęli bić go tak jak poprzednim razem aż w końcu przynieśli go do baraku na noszach. Do rana Biełousow leżał na pryczy bez przytomności. Kiedy odzyskał nieco świadomość krzyknął na cały barak:

- Rudy Fiodor, donosiciel. Strzeżcie się go!

Od tego dnia Biełousow nie był w stanie podnieść się z pryczy. Przez trzy dni pluł krwią aż czwartego zmarł.

***

Nielekko mieli też zbiegowie. Zostawiwszy w bramie łopaty, z którymi uciekli, z powrotem wyszli na cichą uliczkę przy której stał stary, zaniedbany kościół. Tutaj w pewnym momencie zobaczyli starego kulawego człowieka z miotłą w ręku.

- Podejdziemy? - Kuzniecow spytał Worozcowa.
- Tak, ryzykujemy! - ten odparł.

Postanowił od razu otwarcie powiedzieć temu człowiekowi kim są. Co ma być to będzie, ale rozmowa z tym człowiekiem okazała się nie taką prostą, ponieważ ten słabo słyszał.

- Jesteśmy Rosjanami - powiedział mu na ucho Kuzniecow. Uciekliśmy z obozu. Pomóż nam się ukryć.
- Ruscy? - Polak wyraźnie się przestraszył, ale za chwilę zrozumiał sytuację i na chwilę zasępił się spoglądając na nich.

Widocznie coś jednak wymyślił bo powiedział:

- Chodźcie panowie za mną.

Zaprowadził ich do stojącej obok kościoła drewnianej budki zastawionej w środku wiadrami, szpadlami i grabiami. Weszli do niej wszyscy trzej zamykając dokładnie za sobą drzwi do niej.

- Mówicie że jesteście Rosjanami? A który z was zna Petersburg? - zaczął wypytywać staruszek.
- Obaj znamy - odpowiedział Kuzniecow. - Tylko mów ciszej ojczulku, bo nas szukają!

Polak najpierw pogładził dłonią swoją nieogoloną twarz a następnie machnąwszy ręką powiedział:

- Nie bójcie się, to bezpieczne miejsce. Cały Petersburg zszedłem wzdłuż i wszerz jak byłem w wojsku - oznajmił. - Służyłem tam. A i w Moskwie bywałem.
– To wy swój człowiek – zauważył Worozcow.
- Pewno - odpowiedział kaszląc przy tym Polak, a następnie obtarł wargi rękawem swojego roboczego ubrania.
- Zawsze uważałem ruskich za swoich przyjaciół. Oni ocalili mi życie...
- To teraz wy nas uratujcie - ponaglił go Kuzniecow. - Potrzebujemy do wieczora jakiegoś bezpiecznego miejsca. Potem pójdziemy sobie. Na pewno!

Polak kiwnął ze zrozumieniem głową i zaczął nad czymś myśleć. Nagle strzelił swoimi krzywymi palcami i powiedział:

- Wiem czego wam potrzeba. Dajcie mi trochę czasu a znajdę wam coś. Czekajcie tutaj na mnie i nie niepokójcie się...

Polak wyszedł ze swojej budki i będąc już na zewnątrz przez drzwi dodał:

- Przyjdę za trzy godziny.

Gdy odszedł, Kuzniecow z Worozcowem, zmęczeni dotychczasowymi przeżyciami ułożyli się na stosie mioteł, który leżał w komórce, aby nieco odpocząć, ale niespokojne myśli nie dawały im zasnąć.

- A jeżeli ten człowiek podszedł na policję? Co wtedy będzie? - głośno wyraził swój niepokój Worozcow.
- Na pewno nie! - odparł Kuzniecow.

Kulawy Polak, ubrany teraz w podniszczone, ale schludne płócienne ubranie przyszedł dokładnie po trzech godzinach. Mrucząc sobie po cichu melodię "Krakowiaka", bez pośpiechu, lekko kołysząc się, podszedł do swojej budki, odnalazł w kieszeni spodni klucz i po otwarciu drzwi oznajmił zbiegom z uśmiechem:

- Mam dla was przyjaciele dobre mieszkanie. Idźcie za mną.

Kuzniecow i Worozcow wzięli po miotle i trzymając je na ramionach ruszyli za nim.

- Tam gdzie was prowadzę możecie bezpiecznie pozostać do wieczora, informował szeptem Polak, kiedy szli za nim. - Powiedziałem, że jesteście moimi krewnymi z Zakarpacia, że niby nie chcecie walczyć i zdezertowaliście z frontu.

Mieszkanie znajdowało się niedaleko od ich kryjówki. Był to jedno piętrowy drewniak w oficynie, zapadnięty ze starości w ziemię po same okna.

Niemłoda, ale rześka gospodyni, przyjęła ich nieco nieufnie, ale nie zadawała pytań. Nie interesując się kto przeszedł, na jak długo, milcząc zajęła się przygotowaniem kartofli. Wydobyła z szafki dzbanek zsiadłego mleka i zaprosiła przybyłych do jedzenia:

- Siadajcie, jedzcie.

Sama wyjrzała przez okno na dwór a następnie poprawiła firankę na nim. Widać było, że się bała.

Gdy skończyli jeść Kuzniecow poszedł pod fabrykę Geyera. Teraz znał jej dokładny adres - Piotrkowska 295 (13).

Przypisy:
(13) Obecnie ul. Piotrkowska 285. Siedziba Centralnego Muzeum Włókiennictwa w Łodzi.