Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

MOJE PŁOMIENNE SNY O SZPADZIE I ZŁOTE O SZCZĘŚCIU
część 1

autor: Stefan Bogusławski, burmistrz Rudy Pabianickiej

Opowiadanie oraz zdjęcie autora pochodzi z opracowania pt.
"DZIESIĘĆ LAT ODRODZONEJ POLSKI NIEPODLEGŁEJ W ŻYCIU POWIATU ŁÓDZKIEGO", wydanego w 1928 roku.

Stefan Bogusławski

Były to wczesne czasy popowstaniowe. Po dworkach wiejskich i w wielu domkach osad i miasteczek naszych, podczas wieczorów jesiennych pamięcią odtwarzano sobie bolesne chwile jeszcze świeżych, choć minionych już przeżyć i o nich półszeptem opowiadano ... Trwały jeszcze te czasy, kiedy w domu niespodziewanie zjawiał się gość jakiś i... raptem znikał... Nielegalni ludzie…

Dobrze sobie przypominam owe półszeptem przy kominku prowadzone rozmowy - mych rodziców i z rzadka odwiedzających dom nasz gości. Z tych rozmów dowiedziałem się, jak kozacy wywlekli jakiegoś powstańca z mieszkania, z tego oto małego domku naprzeciwko nas, po drugiej stronie ulicy i pikami go zakłuli w oczach przerażonej sklepikarki - żydówki. Tak żywo w pamięci pozostał mi ów opowiadany obraz, że gotów byłbym jeszcze dziś wskazać dom, gdzie to miało miejsce.

W mem rodzinnem miasteczku Kleczewie - stacjonował wówczas niewielki oddział piechoty rosyjskiej. Pamiętam, jesienią nieraz przed oknami naszego domu przechodziły szeregi żołnierzy, prowadząc ze sobą tresowanego niedźwiedzia, bębniąc, śpiewając i gwiżdżąc przeraźliwie. Ja i młodsza ode mnie siostrzyczka - mogliśmy być rozbawieni w najlepsze, mogliśmy sobie wesoło podskakiwać w takt muzyki, grającej na fortepianie matki, skoro jednak usłyszeliśmy z dala dźwięki bębna i przeraźliwego gwizdania i miarowe kroki maszerujących żołnierzy, wesołość znikała, matka grać przestawała i my chowaliśmy się pod stół i na klęczkach, pełni lęku, prosiliśmy Bozi o coś -... czego sami sobie uświadomić nie umieliśmy.

W takich przeżyciach rosły i wychowywały się małe i malutkie dzieci polskie.

... Był rok 1878 ...

W ciche upalne popołudnie ostatnich dni sierpniowych mężczyzna lat czterdziestu przechadzał się zwolna po tzw. pasażerskim pokoju stacji pocztowej małego miasteczka w Kaliskiem. Kilkoletni synek jego biegał wesoło po pokoju. Próbował siedzeń pocztowej kanapy i krzeseł...

Wyglądał poprzez otwarte okno na cichą, mało ruchliwą ulicę ... Błogą, leniwą ciszę upalnego popołudnia przerywał od czasu do czasu to turkot wozu przejeżdżającego, to wesołe głosy chłopców, przebiegających na bosaka pod otwartemi oknami poczekalni, to głośne chrapanie drzemiącego przed domem, w cieniu rozłożystej akacji, starego stróża pocztowego lub głośniejsze jeszcze kichnięcie po zażyciu niucha tabaki, kiedy to nawet muchy na chwilę stawały na baczność i przestawały naprzykrzać się stróżowi. Ojciec z synkiem czekali na tzw. ekstra pocztę, która miała ich zawieźć do odległej wioski. Chłopcu przykrzyło się. Rozglądał się po ścianach pokoju i ze szczególnem zainteresowaniem zaczął się przypatrywać obrazowi, przedstawiającemu jeźdźca na koniu. A jeździec był nie byle jaki - miał kapelusz z dużym pióropuszem na głowie.

- Kto to jest ten pan na koniu, tatusiu? - nagle zagadnął ojca chłopiec.
- To cesarz rosyjski.
- To ten zły człowiek, co wujcia posłał na Sybir?
- Tak, tak, tylko bądź cicho - nieco niecierpliwie odrzekł ojciec.

Nadjechała wreszcie oczekiwana ekstrapoczta. Teraz konie zajęły chłopca. Tatuś z synkiem wsiedli na bryczkę. Konie ruszyły. Przez miasteczko jechało się niedługo. Jeszcze jeden domek naprawo... jeszcze kapliczka na lewo... jeszcze jeden podskok bryczki po źle brukowanej uliczce miasteczka... i bryczka zjechała na piaszczystą drogę, starem i rosochatemi wierzbami zrzadka sadzoną. Teraz jechało się powoli i długo... Słońce już zachodziło i zaszło, zapalając jednocześnie swemi ostatniemi promieniami całe niebo.

- Od czego to takie całe niebo, tatusiu, zrobiło się czerwone? - zagadnął chłopiec.
- To ta pewnie łuna od tej wojny, co to Moskol prowadzi z Turkiem - uprzedził pocztarek odpowiedź ojca.
- A czy to waszego Jędrka wzięli do wojska? - zapytał pocztarka tatuś.
- Adyć tak, wielmożny panie, zabrali mi go w sołdaty i... zabili mi go, nieboraka. - I łza serdeczna, a ciężka spłynęła po policzku na sumiaste wąsy pocztarka.

Tymczasem ekstra poczta dojeżdżała do wsi. Po pogodnym, upalnym dniu słychać było rozgwar wioskowy, odgłosy nawoływań, psów szczekanie. Zapędzano krowy do obór, a z kominów chałup dym unosił się z wolna, prościusieńko. Krzątano się koło wieczerzy przed spoczynkiem. Czerwień niebios już zgasła. Gdzieniegdzie w okienkach chałup zamigotały światełka. Bryczka wreszcie stanęła przed skromnym dworkiem. Po przywitaniach, zasypiającego chłopca położono do łóżeczka... Jeszcze ostatnie niewyraźne słowa codziennej modlitwy i chłopiec zasnął... I majaczyło się w główce dziecka: - łuna... wojna... Bozia... Jędrek... Moskale... sołdaty... zły człowiek... Car... wujcio... Sybir...

Tak. Były to czasy, które przygotowywały wszystkie dzieci polskie do płomiennego snu o szpadzie i złotego snu o szczęściu…

Lata mijały.

Ekonomicznie - ciężkie były czasy. Moralnie - nad wyraz przygnębiające. Hulanki, głupie używanie życia złotej młodzieży. Podlizywanie się możnym i zaborcom. Rozwielmożnione szpiegostwo. Lęk. Banie się własnego cienia. Nędza. Marazm ogółu.

A jednak - świeże były jeszcze wspomnienia stracenia na stokach Cytadeli pięciu proletarjatczyków przez rząd carski. A jednak - Apuchtin i osławiona Marja Andrejewna, żona wielkorządcy ówczesnego - Hurki, obiecują, że wkrótce matka Polka śpiewać będzie nad kołyską dziecka kołysanki rosyjskie. A jednak - rusyfikacja w pełni. Demonstracje studentów. Osławiony Apuchtin spoliczkowany. Uczeń klasy trzeciej uderza w twarz księdza Słowikowskiego za to, że ten zgadza się na prowadzenie religji w języku rosyjskim. Rodzice z najwyższem oburzeniem potępiają chłopca. Dzieci - uczniowie zaś uważają swego kolegę za bohatera. Zamachy na żandarmów i szpiegów. Aresztowania. Wysyłki w głąb Rosji i na Sybir.

W odpowiedzi na to wszystko - inteligencki dowcip robienia dobrej miny przy złej grze. Drobnomieszczańsko-inteligencka sztuczna ideologja ugody. Praca organiczna pozytywistów warszawskich, jako naturalna, może zresztą najwłaściwsza, reakcja po przeżyciach nieudanych zbrojnych zmaganiach się czasów powstania. Powierzchowne przewartościowania. Potępienie w czambuł i bezlitosne smaganie drwinami nawet napomknień o czynie zbrojnym. Autorytatywne nazywanie tych napomknień mianem karygodnych mrzonek. Wzmaganie się ugody. Coraz szersze sankcjonowanie jej przez odpowiednie urabianie opinji społecznej.

Oto tło życia tych czasów.

A ofiarność z życia pojedyńczych jednostek, czy grup młodzieży studenckiej i robotniczej wyglądały, jak błędne ogniki na tem trzęsawiskowem tle popowstaniowego pokolenia. Były to czasy serdecznej i szczerej współpracy młodzieży studencko-robotniczo-sztubackiej. Suteryna. Facjatka na poddaszu. Warsztat. Student oświeca brać swą robotniczą i sam się od niej uczy, uświadamia sobie coraz rzetelniej warunki ciężkiej pracy. Studenci, nieraz i sztubacy klas wyższych, organizowalii pracę oświatową z większem, czy mniejszem nastawianiem na socjalizm. Robotnicy zawsze gotowi byli poprzeć swych towarzyszy studentów w ich poczynaniach, w ich wystąpieniach.