Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

Wspomnienia z pierwszych dni wojny (część 4)

autor: Stefan Świderski

10 września, niedziela

W niedzielę, nie pamiętam już czy pieszo czy tramwajem, ale zdaje się, że tramwajem rudzkim udałem się do owych Brzezin już od rana. Po drodze spotykam Zygmunta Szczepańskiego, który idzie także do Brzezin szukać obydwu synów - harcerzy. Przyłącza się wkrótce nasza sąsiadka Knullowa, która idzie też szukać syna, za nią Badyniowa z ul. Obywatelskiej też za synem. Jednym słowem takich jak my na Brzezińskiej były już setki i gdy obok wojsk niemieckich, które stały z armatami na samochodach na całej szosie, jedni tłumnie wracali od tej Rawy i Brzezin, to całe paczki sąsiadów znów szły w tamtą stronę do Brzezin.

Na szosie i polach pełno wojska z karabinami maszynowymi. Żołnierze przyzwyczajeni widocznie do tych fal uciekinierów, nic nie przeszkadzają tym kręcącym się w obie strony cywilom. Drogą jedzie np. wóz z tobołami, dziećmi, krowami już z powrotem od Brzezin. Pytamy go co widział; ano zabitych dużo, gdzie, to on nie wie, bo jest aż z pod Poznania. Jakoż rzeczywiście ludzie wyglądają na zmęczonych i nietutejszych. Idący pieszo nie chcą już odpowiadać, tylko machają rękoma, przeważnie Żydzi znów uciekający z Brzezin do Łodzi. Będzie co będzie, idziemy paczką dalej.

Jesteśmy już u wejścia do Nowosolnej. Tu zaczynają się trudności. Na drodze posterunek wojskowy, legitymuje niektórych Żydów, nas przepuszcza. Ale dalej widać następny posterunek. Pytamy się można iść - można, ale robi nam się nieswojo, bo widzimy, że wszystko jakby naszykowane do bitwy. Karabiny maszynowe obsadzone załogami po bokach szosy i polach. Szczepański postanawia wracać. Ta Badyniowa ledwo już idzie - też wraca. Ja myślę, że bokiem, ścieżkami byłoby bezpieczniej, że za jakieś 2 godz. dojdziemy (jest 12 w południe). Knullowa idzie ze mną. Ale idący od Brzezin ostrzegają nas teraz, że tam dalej jeszcze ciaśniej od wojska. Że iść nie przeszkadzają - ale czy wrócimy? A ja znów wybrałem się w letnim moim garniturze, bez kamizelki i jakiegokolwiek płaszcza. Ani większej porcji jedzenia ze sobą nie zabrałem. Po ujściu jeszcze jakiegoś kilometra dochodzimy do wniosku, że możemy z tych Brzezin dzisiaj nie wrócić i we dwoje z Knullową zawróciliśmy także.

Pomyślałem, że przecież tam poszły takie chłopy energiczne, jak Władek, Stefan, którzy poprzedniego roku odbyli takie wycieczki górskie, jak do Pop Iwana, że byli pieszo w Rumunji; chyba teraz nie zginą. Jeżeli ich dotąd nie było w owych grobach na Dołach i jeżeli tylu już wraca, to może i bez naszej ofiary pieszej podróży do owych Brzezin się obejdzie. Jakoś z bólem serca doszliśmy do Stoków i ul. Narutowicza potem i Knullowa wróciła do Rudy, Szczepański jeszcze wcześniej, a ja spotkawszy znajomego poszedłem z nim politykując kawałek, po czem postanowiłem wstąpić do Waszkiewiczów, żeby się dowiedzieć co się znów w tej rodzinie dzieje.

Jakoż ich syn też udał się do Warszawy, ale tak wcześnie, że dotarł na miejsce, lecz znów się martwią bo Warszawa właściwie już bombardowana i oblężona. Opowiedziałem swoje perypetie po czem udałem się do domu.

W Rudzie wojska i całej tej wojny nie widać nie było. Tramwaje po powrocie służby zaczęły dość regularnie kursować, a my z żoną prowadzić mniej więcej normalne biedowanie. Co dzień zaglądałem do was idąc do zajęcia rano, czy kto przypadkiem nie wrócił.

11 września, poniedziałek

W poniedziałek zaraz od rana zwolniłem się od zajęć i pojechałem do owego Aleksandrowa.

Od Zdrowia pieszo szedłem z jakimś kolejarzem ze Zduńskiej Woli, który dotarł aż do Kutna, a teraz wracał pieszo. Doszliśmy tak do samego miasta. Przy wejściu koło kościoła katolickiego posterunek wojskowy. Legitymują nas. Ja pokazuję polski paszport, legitymację urzędniczą i tłumaczę, że idę do córki, która tu mieszka i nazywa się Bielska. Obok żandarma urzęduje jakiś chłopiec, miejscowy Niemiec z opaską. Chłopiec ten zna p. Bielską (była przecież polonistką w niemieckiej szkole tamtejszej) wobec czego mnie pozwalają iść dalej, a owego kolejarza (widocznie, że był w mundurze) aresztują i pakują do sąsiedniej jakiejś sali.

Idę do mieszkania Marysi. W całym Aleksandrowie słychać odgłosy jakby artyleryjskiej wielkiej bitwy pod Kutnem. Ciągłe wstrząsy. Na ulicach pełno wozów, tanków i wojska. Na szosie w stronę Zgierza także. Mieszkanie Leona było zamknięte.

Udaję się do gospodyni. Marysia i Leon wyjechali; on wcześniej, ona później z Dębowskimi. Gdzie - nie wiedzą. Postanawiam odnaleźć jakichś Dębowskich, żeby się coś dowiedzieć. Odnajduję tę gałąź, co się nazywa Nazdrowiczowie. I tam dowiaduję się wszystkiego. Że Leon poszedł do wojska i że Marysia jest na wsi, w bezpiecznem miejscu. Dostałem obiad z jakiejś jajecznicy, podziękowałem i wracam pieszo zaraz znów do Zdrowia. Po drodze widzę mojego kolejarza z paczką podobnych podróżnych, prowadzonego już razem, całym taborem, widocznie do owej Zduńskiej Woli, pod dozorem żołnierza. Mnie posterunek znów przepuszcza i docieram szczęśliwie do domu.

Tak schodzą pierwsze dni owej wojny tragicznej. Co dzień rano wstępuję do was, czy kto nie wrócił i po południu znów to samo.

Wobec tego, że na Bałutach jest jedna biblioteka, do której kierowniczka boi się nawet dojść, tak jest od centrum oddalona, Augustyniak skierowuje mnie tam na kierownika. Jest to ul. Prusa na Żubardziu. Rozpoczynam organizację pracy w tej bibliotece, bez woźnego. Powoli biblioteka uruchomiona, dostaję pomocnicę i pierwszy tydzień spokojnie mija.

W Rudzie dalej nic się nie dzieje. Do Magistratu wchodzi zarząd niemiecki; Mees, Zukier. Mnie, jako znajomego powołują do jakiegos Komitetu niesienia pomocy biednym. Jest w tym Komitecie ksiądz Ciesielski i nasz Bensz oraz p. Szczepańska, Dolecki i jeszcze jacyś sąsiedzi. Kończy się to niczym, bo Niemcy i ten Komitet rozwiązują.

17 września, niedziela

W niedzielę, 17-go września dostaję przez jakiegoś chłopca kartkę od Was z wiadomością, że żyjecie. Lubię dużo rzeczy chować lecz tej nie mogę dziś odnaleźć.

Docieram do owego posłańca, który Was widział. Nic bestja nie wie, gdzie i jak się nazywa ta miejscowość, w której Was spotkał. No, ale najgorsze minęło. Jest pewne, że albo dotarliście do Warszawy i już tam jesteście, albo wrócicie jak inni, bo coraz więcej tych, co byli uważani już za zaginionych jednak powraca i to cało.

Najbardziej mnie męczyła myśl, że tak mało żeśmy sobie przy rozstaniu powiedzieli. Że może zostaniecie żołnierzami, że taki Jurek np. może tak zginąć, jak ów nieszczęśliwy nasz brat, a Wasz wuj Stefan Dębowski, z dala od rodziny, sam jeden, niepożegnany, nieoceniony, jakby zawsze zapominany.

To było ciężkie, a jednocześnie owe wieści o Warszawie... O tem trzeba by było osobno pisać, co czuł i myślał ówczesny ojciec rodziny, a jednocześnie członek ginącej ojczyzny. Jak niektórzy już przewidywali ginącej bezpowrotnie. W naszych oczach.

No, ale dotarłem do końca. Całkiem niespodziewanie znaleźliście się wszyscy i to prawie jednego dnia i Marysia i Leon. Czem większe było nasze zmartwienie (choć już nie wątpiłem, że żyjecie i dajecie sobie radę), tem większa uciecha z powrotu.

A potem zaczęła się polska bieda!...