Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

Wspomnienia z pierwszych dni wojny (część 3)

autor: Stefan Świderski

6 września, środa

Po kilku jeszcze kursach do was i z powrotem, bo nie chcieliśmy wszystkiego za dnia wynosić, aby nie powiększać popłochu, kobietom-sąsiadkom tłumaczyłem wciąż, że im nic nie grozi, Brychów uspokoiłem tak, że dojechali z Lesiakiem do Janówka i stamtąd wrócili na noc do domu, a Rejcherci takim samym własnym wozem dojechawszy do Zegara też zawrócili. Po południu odjechał na rowerze Woźnica, ale sam jeden. Za to wrócił ten nasz sąsiad Cianciara. Synowie Brychowej wciąż latali ode mnie do Szyllera, to tu, to tam na uspokojenie kobiet, bo ich mężowie poszli za innymi ku Warszawie.

Do samego wieczora, a nawet do późnej nocy - 11, 12, szły jeszcze luźne gromadki Żydów z Pabianic i dalej przez naszą ulicę i Rudę, aby dalej. Jedną taką gromadę, idącą, gdy już było ciemno, zaprowadziłem do tego Fuksa - podrabinka, który mieszkał w Starej Karczmie, bo mi żal było tak byli pomęczeni i bezradni. Wchodzę, a tam cała Stara Karczma pełna Żydów, jakby z całej Polski, po prostu tłum kobiet i dzieci. Rejwach, płacz. Tych moich już nie chcieli przyjąć. Późno w nocy położyłem się trochę (żona nocowała u was) lecz obudziły mnie wystrzały. Artylerji nie słychać było, tylko karabiny maszynowe. Później dowiedziałem się, że to były pozycje nad tą rzeczką, przez którą przechodzi się do Nowej Gadki, idąc do Dułków, a słychać było jakby u Bergera (ul.Miła - dop.red.) w ogrodzie. Nie paliłem świateł, wychodziłem na ogród i na ulicę. Nikogo nigdzie naokoło, sam jeden w tym nieogrodzonym naszym sadzie i jęcząca oraz modląca się ze wszystkich sił babka. Położyłem się znów jak ucichło, ale o 4 rano, o świtaniu zaczęła się znów ta strzelanina.

Teraz pomyślałem, że trzeba będzie usunąć się gdzieś dalej, dziwno mi było tylko, że nie widać naszego wojska. Bo te strzały zdawało się słychać u Bensza, u Bergera, w każdym razie blisko, jakby na Wyścigach. Stałem w drzwiach werandy, wtem widzę konnego żołnierza, ale bez uzbrojenia. Żołnierz oklep na koniu jedzie naszą ulicą. Godzina była 4 rano. Szaro było; był to ostatni żołnierz jakiego w tej utarczce widziałem. Potem cisza.

7 września, czwartek

Rano, w czwartek zająłem się znów ogrodem. Już żadnych ruchów wojsk, żadnych odgłosów strzałów. Za to ludzie zaczęli sobie opowiadać te straszne, straszne wieści o zabitych i rannych uciekinierach do Brzezin i Rawy. Że samoloty nieprzyjaciela ostrzeliwują szosy do Rawy i że po drogach i polach pełno zabitych. Naturalnie postanawiam udać się do Juszczaków, żeby coś się dowiedzieć prawdziwego.

Przyszedłem dość późno, ale właśnie Wanda i Jasia znów chciały wracać do nas i tak żeśmy się spotkali po drodze. We troje tj. Wanda, Jasia i ja przyszliśmy pieszo (tramwaje nie chodzą z braku służby która też stawiła się na tej brzezińskiej mobilizacji) do mniej więcej fabryce Meistra ukazały się nieprzyjacielskie samoloty nad samą Szosą Pabjanicką i zaczęły rzucać bomby na uciekające nasze wozy podwodowe. Żołnierze tylko wtulali głowy w kołnierze i popędzali konie, kilka bomb upadło na szosę, jedna na most na Olechówce, prawie przed nami. Tak, że musieliśmy obejść to miejsce ulicą Świętojańską, Chachułą, aż do 1 Maja i dopiero stamtąd do domu. Wanda i Jasia wróciły do Juszczaków do Łodzi, zabrały trochę żywności postanawiając, że jutro już wrócą do domu, a my z żoną zanocowaliśmy u was, bo tam już była przeniesiona pościel, ubrania co droższe.

8 września, piątek

W piątek rano wszystko spokojnie, tylko coraz straszniejsze wiadomości ze szlaku od Rawy. Tysiące zabitych. Radjo nieczynne, gazet nie ma. Wobec czego, po raz pierwszy od 1 września postanawiam zobaczyć co się dzieje w Bibliotece, gdzie powinienem pracować.

Tylko Augustyniak jest na miejscu i jeden woźny. Inni woźni też zmobilizowani albo nie wiadomo co się z nimi dzieje. Bibliotekarki wobec tego, że lokale szkolne zajęte były na wojskowe cele, przychodzą do nas po radę, co robić dalej. Postanawiamy te bibliotekarki, które mają swoje placówki w domach szkolnych miejskich zająć w M.B.P. Miejska Biblioteka Publiczna miała być otwarta tylko w dzień tj. do godziny 3 lecz pracować normalnie. Kilku pracownic brakuje, bo albo wyjechały albo pracują przy szpitalach. Potwierdzają się wieści o zabitych i rannych na drogach prowadzących do Warszawy.

Przychodzę jak najwcześniej do domu. Idę z Łodzi pieszo. Na Marysinie już dowiaduję się, że główne siły niemieckie są już w Pabjanicach i że zaraz przed wieczorem odbędzie się wkroczenie wojsk niemieckich do Łodzi. Jakoż na szosie, przy skręcie do Rudy stała jakaś delegacja naszych rudzkich Niemców (między innymi widziałem naszego sąsiada Bensza) z kwiatami, która miała owo wojsko witać. Nie byłem tego ciekawy, bo już raz to widziałem w 1914 r. i spieszyłem do domu. Wobec tego, że i Jasia z Jędrusiem i Wanda z Cenią wróciły z Hanią nad wieczorem, z płaczem o swoich mężów, już nie wychodziliśmy z domów, przenieśliśmy znów pościel do nas i choć niespokojnie jakoś, noc noc bez przygód przepędziliśmy.

9 września, sobota

Bardzo wcześnie rano, w sobotę udałem się do Łodzi. Dotarłem do placu Reymonta pieszo, idąc tuż koło biwakujących żołnierzy niemieckich, siedzących na swoich pysznych maszynach, jakichś tankach, jakichś dubeltowych armatach. Pierwszy raz widziałem te masy żelastwa, motorów, motorów i motorów. Na chodnikach już od Wenecji i Wólczańskiej pełno Niemców, szczególniej niemieckich kobiet i dziewcząt. Doszedłem tak do ul. 6 Sierpnia. Widziałem tłumy przed Grand Kaffe, jacyś oficerzy wciąż wysiadali z samochodów. Wchodzących witał jakiś ober-kelner w bieli, hitlerowskim Heil i podniesioną ręką z przejęciem i radością. Na ulicy niespodziewanie dużo ciekawych, Żydów nawet.

Gdy przyszedłem do M.B.P. dość wcześnie pozostawił mnie Augustyniak na zastępstwie, a sam z kilkoma bibliotekarkami wyszli do miasta dla ciekawości. Do południa nic się nie działo. W południe znów alarmujące wieści, że w szpitalu im. Mościckiego jest lista zabitych pod Brzezinami, że na cmentarzu na Dołach właśnie odbywa się ich grzebanie; tych ciał. Wobec tego rzucamy pracę i wraz jeszcze z dwiema urzędniczkami udaliśmy się do szpitala na Zagajnikowej. Były tam rzeczywiście wywieszone dla informacji na zewnątrz murów, listy rannych i zmarłych żołnierzy, przebywających na kuracji w szpitalu, a przed szpitalem tysiące zainteresowanych. Tłok i ścisk, nic dowiedzieć się nie można. Aleśmy się dopchali do tych nazwisk, swoich nie znaleźliśmy, choć było dużo znajomych łodzian. Więc poszliśmy na Doły. Tam rzeczywiście wykopane wielkie bratnie mogiły a na drzewach obok spisy tych, którzy są chowani i mają być przywiezieni do pochowania. Naszych nazwisk nie ma, ale obok wyraźnych wymienionych są i jeszcze dodatkowe "nieznany", bez stwierdzenia tożsamości itp.

Jest tego coś kilkanaście pozycji, ale wracamy do domów, a tymczasem tych wieści o masakrach na drogach przybywa coraz bardziej. Ludzie w całej Łodzi o niczym innym nie mówią, każda rodzina kogoś opłakuje i tak jak w środę, czwartek tłumy szły szosą Pabjanicką i Brzezińską w stronę Warszawy, tak samo już od piątku poprzez sobotę te same tłumy można było obserwować już wracające. Znów najwięcej Żydów, znów całe chodniki zalane powrotną falą. Krowy, dzieci, psy, wozy i drób. W tramwajach, które jakoś powoli zaczęły jeździć pełno kobiet i dzieci, tobołów.

Wojsko niemieckie stało na szosach i ulicach po całej Łodzi, ale w kursowaniu publiczności nie przeszkadzało.

Wobec tego, że Wy, jak wnosiliśmy udaliście się do Brzezin i do Warszawy, że mogliście być narażeni na owe spotkania z samolotami i ogarnięci bitewnemi oddziałami, że mogliście tak samo zginąć już za owemi Brzezinami i że zaczęły nadchodzić wieści, że na cmentarzu w Brzezinach też są bratnie mogiły i spisy zabitych, gdy to w domu opowiedziałem uradziliśmy, że w niedzielę nic innego nie pozostaje tylko iść do samych Brzezin i próbować tam dowiedzieć się o Waszych losach.

Tymczasem sobotę przepracowaliśmy jakoś do południa. Nie mogłem się jakoś oddalić, bo jakoś dopłacono nam drugą część pensji, więc zeszło do godziny 2 po południu, więc postanowiłem udać się w inną stronę. Mianowicie do Aleksandrowa. Przecież tam powinna być Marysia i zmobilizowany lub nie Leon, o których od 30 sierpnia nic nie wiedzieliśmy (druga córka autora i jej mąż - przyp.red.). Poszedłem więc pieszo do Bałuckiego rynku. Zaszedłem coś na 4 po południu i dowiedziałem się, że tramwaje aleksandrowskie dochodzą tylko do przystanku Zdrowie i to rzadko. Stamtąd trzeba iść pieszo. Obliczyłem, że od godziny 4 do 8 nie zdążę może ani dojść ani tem bardziej wrócić do Rudy. Przylazłem więc pieszo z powrotem do domu, szykując się do wyprawy do Brzezin.

Tymczasem w Rudzie nic się szczególnego nie działo. Opuszczony Magistrat objął na drugi czy trzeci dzień jakiś samozwańczy Komitet Obywatelski, w którym rej zaczął wodzić niejaki p. Budzyński, zięć p. Kotlarskiego, komendant jednego z obwodów LOPP-u. Ja się tą pracą nie zajmowałem, bo to pociągało obowiązki na miejscu, a miałem głowę zajętą wami. Urządzono jakieś dyżury nocne i zamiast żółtych LOPP-u dano nam białe opaski, ale wytłumaczyłem komu należało, że ja jestem cały dzień zajęty jako urzędnik miejski, więc w nocy dyżurować nie mogę. Jakoż miałem przeczucie, bo na drugi czy trzeci dzień, wszystkich, nowy niemiecki Komitet Ob. powyrzucał, rozwiązał prędko, urządzając posterunki żandarmerji normalnej.

Fotografie ze zbiorów Elżbiety Świderskiej