autor: Henryk Krawczyk
Boże Narodzenie w 1944 r. świętowaliśmy w lagrze. W pierwszy dzień Świąt, po długim czasie niejedzenia ziemniaków, dostaliśmy na obiad po 6 ziemniaków w łupinach i trochę jakiegoś sosu, po którym bardzo piekło w żołądku.
Pod koniec marca 1945 r., z kolegą warszawiakiem Zbyszkiem Kozakiewiczem, który wiedząc ode mnie, że mój ojciec i brat są w jednym mieście w Saksonii nad rzeką Elbą, postanowiliśmy uciec do nich, gdyż tam front był bliżej niż u nas.
Szczęśliwie przeszliśmy pod drutami i następnie znaleźliśmy się na dworcu kolejowym, gdzie Zbyszek znając dobrze język niemiecki kupił bilety do miejscowości, gdzie był mój brat Stanisław. Jadąc do nich, przesiadkę mieliśmy w Lipsku. Czekając na dworcu kolejowym na swój pociąg do miasta Rieisa, kolega z innym znajomym oddalili się przed obawą aresztowania, ponieważ oni byli dużo starsi ode mnie. Mnie kazali czekać na ławce. Siedząc na niej, w pewnym momencie zobaczyłem, jak nadeszła żandarmeria wojskowa. Zajrzeli pod ławkę i wyciągnęli z pod moich nóg pistolet maszynowy i mundur z hełmem niemieckiego żołnierza. Ja wstałem i pomału odszedłem na bok, a oni na mnie nie zwracali w ogóle uwagi. Do dziś tego nie mogę zrozumieć, że mnie nie wylegitymowali ani o nic nie pytali.
Szczęśliwie dojechaliśmy do miejsca zamieszkania brata. Brat porozmawiał z gospodynią baorki, u której pracował. Pozwoliła bym zamieszkał u brata w pokoju. Drugiej nocy był duży nalot na miasto, do którego przyjechaliśmy. Zbombardowana została rafineria, gdzie powstał olbrzymi pożar. Kolega Zbyszek widząc to, postanowił wracać do Eisenach i tak uczynił. Pani baorka mając znajomości w administracji, załatwiła mi pracę u stolarza, który robił trumny. Ja je malowałem i ręcznym wózkiem odwoziłem na cmentarz do kaplicy, gdzie przy pomocy Niemki, wkładaliśmy ciała żołnierzy niemieckich do tych trumien. Była to praca dla mnie bardzo nieprzyjemna, na szczęście trwało to bardzo krótko.
Pod koniec kwietnia, kiedy zbliżał się front i wojska radzieckie, ewakuowano wszystkich Polaków, pracujących w tej miejscowości, do lasu. Pilnowali byliśmy przez dwóch żandarmów. To było prawie na linii frontu. Pierwszą noc po ewakuacji przespaliśmy pod gołym niebem w lesie. Jak się obudziłem, to byłem cały mokry od padającego deszczu. Obok miejsca gdzie spaliśmy była stacja kolejowa, atakowana przez samoloty radzieckie dwukadłubowe. Po skończonym nalocie przeprowadzono nas 10 km dalej, do następnego lasu. Jak później zauważyłem w tym lesie byli też więźniowie obozu koncentracyjnego (jeżeli się nie mylę), z obozu Sachsen-Hausen. Byli pilotowani przez policję obozową. Nagle nadleciała eskadra samolotów myśliwskich, która zaczęła strzelać z broni pokładowej. My rzuciliśmy się na ziemię, kryjąc się za drzewami. Eskadra ta okrążyła las, szykując się do powtórnego ataku. Piloci prawdopodobnie zauważyli żandarmów z bronią i dlatego atakowali. Ja po drugim ostrzale, ponieważ samoloty nawróciły trzeci raz, poderwałem się z ziemi, wybiegłem przed las, wyjąłem z kieszeni biała chustkę i zacząłem machać dając znać, że jesteśmy swoi. Zrobiłem tak, ponieważ przeczytałem ulotkę zrzucaną przez samoloty, że należy dać znać pilotom machając białym materiałem. Samoloty te pikując w moja stronę nagle zawyły, wzbiły się w górę i odleciały. Ja wracając do lasu do swoich byłem bardzo szczęśliwy z tego, czego dokonałem. Po wejściu do lasu, pilnujący więźniów z obozu żandarm dobiegł do mnie i wycelował w moją stronę karabin chcąc mnie zastrzelić. Uratował mnie pan Zenek, który był tłumaczem i po niemiecku mówił bardzo biegle. Słyszałem jak krzyczał kilkakrotnie po niemiecki do żandarma: "Nicht Schießen", co znaczy - nie strzelaj. Dobiegł do niego i tłumaczył, że mnie zna i że nie jestem żadnym szpiegiem, uratował tym samym nam wszystkim życie, bo mogli by nas tu wystrzelać.
Żandarm po chwili zastanowienia się wycofał kulę z lufy i opuścił karabin z dół. Ja ze strachu spocony powróciłem do swojej grupy. Do dziś, przy spotkaniu się z moim bratem Stanisławem, on wspomina mi to zdarzenie. W nocy słyszeliśmy pojedyncze strzały z karabinów, prawdopodobnie strzelali do uciekających obozowych więźniów. Na drugi dzień zauważyliśmy, że żandarmi którzy nas prowadzili po prostu zniknęli, ponieważ byliśmy na linii frontu.
Doszliśmy do przedmieścia Drezna, chowaliśmy się za budynkami, ponieważ wszędzie było słychać strzały z broni maszynowej. Weszliśmy do jednej z posesji, chcąc się ukryć w schronie, w którym byli Niemcy - mieszkańcy tego domu. Odmówiono nam wejścia do środka, gdyż byliśmy oznaczeni literą "P". Po usłyszeniu rosyjskiej mowy na podwórzu, jeden z Niemców wyszedł i nas zapraszał do wewnątrz - my odmówiliśmy, natomiast weszli tam żołnierze radzieccy sprawdzając, czy tam nie ma żołnierzy niemieckich. Wyszli ze schronu witając się z nami.
Oficer radziecki kazał nam zdjąć literę "P", a przypiąć wstążki biało czerwone, które nam dał. Widzieliśmy w Dreźnie spalone budynki na całej ulicy od dywanowych nalotów aliantów.
Byłem świadkiem miłego wydarzenia. Pani Skonieczna, która szła z nami, przybiegła z czapką żołnierza polskiego i kazała nam całować orła polskiego, który był do niej przypięty. My to zrobiliśmy wszyscy z wielką radością, widząc po sześciu latach niewoli pierwszego polskiego żołnierza. Należy zaznaczyć, że w walkach o Drezno brała udział 2 Armia Wojska Polskiego.
Pierwszą noc po wkroczeniu naszego wojska przespaliśmy w w/w posesji i, o dziwo, Niemcy mieszkający tam przyjęli nas gościnnie, uczynili to ze strachu. Ja spałem u młodej Niemki mieszkającej z matką. Na drugi dzień po śniadaniu poprosiła mnie o przeniesienie akordeonu na drugą ulicę. Z uwagi na to, aby jej Rosjanie nie zabrali jej akordeonu, zrobiłem to z wielką przyjemnością. Po dwóch dniach pobytu wyruszyliśmy w dalszą podróż do Polski. Pociągi jeździły po jednym torze, dla potrzeb wojskowych, a drugi tor był rozmontowany i wywieziony do Związku Radzieckiego (mówili nam, że to w ramach odszkodowania wojennego).
Nasz bagaż załadowaliśmy na wózek z czterema kółkami z dyszelkiem i ciągnęliśmy ten wózek na zmianę. Tak z różnymi przygodami dotarliśmy do miasta Ostrów Wielkopolski, skąd już dalej jeździły pociągi. Tu też zobaczyłem pierwsze polskie pieniądze, za które można było kupić żywność. Część naszych osobistych rzeczy postanowiliśmy sprzedać handlarzom i za to kupiliśmy chleb i inna żywność. Dalej ruszyliśmy pociągiem towarowym, w stronę miasta Łodzi.
W wagonach nie było ławek, siedzieliśmy zatem na podłodze, gdzie było wolne miejsce. Po drodze kilkanaście razy były postoje. Nasza grupa się zmniejszyła, ponieważ koledzy byli z różnych stron Polski. Do domu gdzie mieszkała mama z siostrą wszedł najpierw ojciec z bratem. Ja czekałem za drzwiami, słuchając co oni mówią. Mama pytała: "Co z naszym Heńkiem, czy on chociaż przeżył w tym lagrze?", a tata ją pocieszał, żeby była dobrej myśli. Ja już dłużej nie czekałem, tylko wszedłem do mieszkania. Radość była ogromna, oboje z mamą ściskaliśmy się, nie wierząc, że znów jesteśmy razem. Mama zaraz przyrządziła dla nas jedzenie, które już po wieloletniej tułaczce razem, wspólnie, rodzinnie zjedliśmy.
W pierwsze noce przespane w domu mama zauważyła, że budzę się i zrywam z łóżka. Robiłem to kilka razy w ciągu nocy, a było to spowodowane lękami, których nabawiłem się w czasie pobytu w lagrze. Bo prawie żadna noc nie była spokojnie przespana - nękały nas naloty. Na ulicy Pomorskiej w Łodzi była specjalistyczna przychodnia dla osób powracających z niewoli. Po przebadaniu mnie przez lekarzy okazało się, że mam uszkodzone płuca z powodu wykonywanej szkodliwej pracy w niewoli oraz silną nerwice serca z lękami. I od tego momentu zaczęło się leczenie. Mama jeździła na wieś i specjalnie kupowała świeży nabiał. Po pewnym czasie uszkodzone płuca się zwapniły. Natomiast oskrzela pozostały chore, aż do tej pory.
Dostałem wezwanie do kontynuowania nauki w szkole podstawowej. Przechodziłem dwie klasy w ciągu roku. Po ukończeniu klasy czwartej i piątej, powstała możliwość chodzenia do szkoły zawodowej w klasie przygotowawczej, ponieważ nie miałem ukończonej szkoły podstawowej. Po uczęszczaniu przez 2 miesiące do tej klasy, przy pomocy kolegów i nauczycieli, którzy mnie douczali, zacząłem chodzić do klasy pierwszej. Wszystko to było spowodowane moim wiekiem. Równolegle z nauką w szkole uczęszczałem na praktykę w zawodzie tapicer-dekorator.
Najbardziej mi utkwiła w pamięci przymusowa służba Polsce. Dostaliśmy mundury i byliśmy szkoleni przez zawodowych żołnierzy w wolne dni od nauki i pracy w soboty i w niedzielę. Zawożono nas samochodami do Warszawy na odgruzowanie stolicy.
Wracając do Ojczyzny, po drodze widziałem różne zniszczenia, ale to co zobaczyły moje oczy w Warszawie przechodziło wszelkie wyobrażenia. To było istne cmentarzysko, szkielety wypalonych domów. Chodników nie było, ponieważ były zasypane gruzem. Chodziliśmy środkiem jezdni, gdyż było to jedyne miejsce uprzątnięte. Naszymi narzędziami były kilofy i łopaty. Czyściliśmy cegły, które układaliśmy w stosy. Przeważnie pracowaliśmy przy Głównym Dworcu Kolejowym. Zdarzyło się również, że kilka razy natrafiliśmy na zwłoki, o których meldowaliśmy przełożonym i które natychmiast były zabierane. W różne dni, popołudniami, kopaliśmy fundamenty na Starym Rynku przy ul. Zgierskiej. Były to tereny po getcie. Trzeba zaznaczyć, że prace te wykonywaliśmy z entuzjazmem, bez zapłaty. Młodzież w latach powojennych kierowała się wielkim patriotyzmem do Ojczyzny, dlatego widok odbudowanego jakiegoś fragmentu dzielnicy był dla nas wielkim wydarzeniem i zadowoleniem.
Do Szkoły Zawodowej Nr 4 uczęszczałem 3 lata równocześnie ucząc się zawodu u majstra Serawińskiego, który był szlachetnym człowiekiem. Opowiadał nam o tragedii jaką przeżył w więzieniu na Radogoszczu dokąd trafił za to, że piętnaście minut po godzinie policyjnej szedł ulicą i został przez żandarmów zaaresztowany. Mówił, że w czasie mrozów rozbierano ich do naga i urządzano spacery na zewnątrz więzienia. Następnie wracającym do cel więźniów bito nahajami. Ja sam wiedziałem o tym, że kiedy wojska radzieckie wyzwoliły Zgierz, a było to osiem km od Radogoszcza, to wówczas Niemcy budynek więzienny, w którym byli uwięzieni Polacy oblali benzyną. Kilkuset uwięzionych zginęło w ogromnych męczarniach. Do próbujących uciekać więźniów, którzy skakali z okien, Niemcy strzelali z karabinów maszynowych. Zamordowane osoby zostały pochowane w zbiorowym grobie na cmentarzu w Radogoszczu.
Egzamin z praktyki zdawałem w Izbie Rzemieślniczej w Łodzi. Szkołę również ukończyłem z wynikiem pozytywnym dzięki wykładowcom, którzy znali mój życiorys. Pomimo różnych dolegliwości nie broniłem się przed odbyciem służby wojskowej w warsztatach lotniczych w Modlinie.