Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

Wspomnienia z lat 1939-1947 część 1

autor: Henryk Krawczyk

Mój ojciec Bolesław Krawczyk urodził się w 1903 r. w Dalikowie pod Łodzią. Pracował w fabryce włókienniczej w Łodzi jako robotnik na wykańczalni materiałów. Mama i brat - Stanisław ur. 1928 r., ja - Henryk ur. 1930 r. i siostra - Wacława ur. 1936 r., wszyscy urodziliśmy się w Łodzi, byliśmy na utrzymaniu taty.

W sierpniu 1939 r., na kilka dni przed rozpoczęciem wojny, o godzinie 3 nad ranem, obudziło nas głośne pukanie do drzwi. Na zapytanie mojego ojca - kto jest - pani gospodyni tego domu odpowiedziała, że przyszła do nas policja.

Tata otworzył drzwi i okazało się, że faktycznie stoją policjanci, którzy wręczyli mojemu tacie kartę mobilizacyjną. Miał się stawić do 10 Pułku Artylerii Lekkiej w Łodzi, na ul. Jerzego (tam do dzisiaj stoją koszary wojskowe).

Mama rano poszła do fabryki ojca, aby powiadomić kierownika zmiany o powołaniu męża do wojska. Kilka dni po rozpoczęciu wojny poszedłem do szkoły. Uczęszczałem wówczas do Szkoły Podstawowej nr 86 przy ul. Limanowskiego 121, do 3 klasy. Idąc do szkoły widziałem wielki niepokój wśród ludzi, którzy dyskutowali o wojnie.

Blisko naszego miejsca zamieszkania w dzielnicy Julianów, na szpitalnym dachu były ustawione przeciwlotnicze karabiny maszynowe, ponieważ 150 metrów dalej, w Parku Julianowskim, w budynkach tam usytuowanych mieścił się Sztab Dowództwa Armii Łódź. Zadaniem tej jednostki przeciwlotniczej było osłanianie budynków i ostrzeliwanie samolotów niemieckich, które atakowały sztab. Ich cel był dobrze rozpoznany, gdyż Niemcy zamieszkujący Łódź mieli za zadanie informować Armię Niemiecką o lokalizacji Polskiego Dowództwa. To oni przekazali informację, gdzie dokładnie znajduje się sztab Wojska Polskiego. Mimo tego niemieckie bombowce zrzucały bomby nie tylko na budynki wojskowe, ale też na cywilne.

W czasie jednego z nalotów bomba trafiła w ten główny budynek wojskowy, gdzie mieścił się sztab. W wyniku nalotu zginęło kilku oficerów Wojska Polskiego. Widziałem w tym czasie, jak w/w jednostka przeciwlotnicza zestrzeliła dwa niemieckie samoloty Messerschmitty, które spadły w okolicach Lasu Łagiewnickiego.

Mój ojciec był na froncie w okolicach Sieradza. Opowiadał po wojnie, że był w zwiadzie tak zwany mały pododdział na koniach. Żołnierzy było sześciu, a dowodził nimi podporucznik, który nazywał się Kindermann i był synem łódzkiego fabrykanta pochodzenia niemieckiego. Że był zdrajcą dowiedzieliśmy się po wzięciu nas do niewoli niemieckiej. Okazało się, że od razu nawiązał rozmowę z niemieckim oficerem, w języku niemieckim, jako ich przyjaciel. A mojego ojca z kolegami odprowadzono do głównej grupy jeńców wojennych. W niewoli przebywał w Saksonii, w Stalagu IVa.

Często przebywałem u babci Antosi, która mieszkała przy ul. Limanowskiego, w dzisiejszej dzielnicy Bałuty. Dobrze pamiętam, jak tą ulicą, w stronę Brzezin uciekały całe rodziny z dobytkiem i inwentarzem, a potem kierowały się na Warszawę. To też była propaganda tutejszych Niemców, żeby mieszkańców z okolic Łodzi zmusić do opuszczenia swoich domów. Na szosie, która prowadziła do stolicy, tych uciekinierów atakowały sztukasy. Lecące na niskim pułapie samoloty ostrzeliwały zupełnie bezbronnych ludzi. W rowach przy szosie leżały ciała zabitych, dorosłych i dzieci wraz z inwentarzem. To było celowe działanie. Namawianie tych ludzi do ucieczki. A na drodze łatwo było zabijać całe polskie rodziny.

Patriotyzm był wielki w naszym narodzie, do wojska zgłosiło się bardzo wielu ochotników, którzy chcieli walczyć w obronie Ojczyzny, ale brakowało broni. Lotnictwo Polskie w pierwszych dniach wojny prawie przestało istnieć, ponieważ zostały zbombardowane lotniska. Ponadto, w Wojsku Polskim służyło wielu oficerów, synów fabrykantów niemieckich, którzy byli niemieckimi szpiegami. Nie pamiętam dokładnie daty, ale był to piątek, widzieliśmy, jak od Aleksandrowa wkraczały wojska niemieckie. Przez całą poprzedzającą noc, nasza dzielnica była ostrzeliwana przez artylerię niemiecką. W sobotę rano, na budynkach gdzie mieszkali folksdojcze zastały wywieszone flagi niemieckie ze swastyką. W ten sposób witali wkraczające do Łodzi wojska niemieckie. Witali ich okrzykami "Hail-Hitler". Wówczas się przekonałem kim są sąsiedzi i koledzy, z którymi dotychczas się bawiłem. Od razu stali się "Hitlerjugend", a na polskie dzieci pluli i krzyczeli "szwajne polen". Natychmiast też zapomnieli jak się mówi po polsku. Pewnego dnia napadli na mnie ci z "Hitlerjugend", oberwali mi guziki, na których były wytłoczone książki, a włosy moje swoimi bagnecikami mi poszarpali, szczepili, aż z bólu krzyczałem. Robili to, ponieważ czesałem się z przedziałkiem. Spłakany wróciłem do domu, a mama płakała razem ze mną. Od tego czasu zacząłem czesać się do góry, przymusowo.

Po dwóch tygodniach okupacji poszedłem do szkoły, chodziłem wówczas do trzeciej klasy. Uczyła nas Pani Janiczówna, a kierownikiem szkoły był pan Lisiecki. Wówczas, na ostatniej lekcji wszedł żandarm do naszej klasy i powiedział naszej Pani, żeby nas ustawiła z innymi klasami przed szkołą, w dwuszeregu i powiedział, że pójdziemy na Bałucki Rynek. Był to piątek - dzień targowy. Nasza Pani to polecenie wykonała, ale potem uciekła, bo wiedziała po co tam idziemy. Prowadzili nas żandarmi, dwóch na przodzie i dwóch na końcu. Kiedy doszliśmy na miejsce zobaczyliśmy, my dzieci w wieku od 7 do 12 lat, straszną tragedię. Na szubienicach wisiało kilka osób narodowości polskiej. Byli to mężczyźni z wywieszonymi językami. Widok ten mam do dzisiaj w pamięci. Mieli tablice na piersiach i plecach, a przez głośnik w języku polskim jakiś cywil oznajmiał, że jak nie będziemy posłuszni władzom niemieckim, to będziemy tak samo potraktowani. Nie wytrzymałem nerwowo tego widoku i uciekłem do domu, opowiadając to mamie i babci. Pamiętam, że widok ten śnił mi się po nocach, gwałtownie zrywałem się ze snu. Więcej już do szkoły nie poszedłem, ponieważ wszystkie polskie szkoły w Łodzi były pozamykane, ze względu na wydany zakaz chodzenia do szkoły.

Pamiętam widok, jak ulicą Zgierską prowadzono polskich jeńców - żołnierzy wziętych do niewoli - mama z sąsiadką wybiegły na ulicę, aby dać im wody i pożywienia.

Byłem świadkiem wysadzenia pomnika Tadeusza Kościuszki na Placu Wolności, ponieważ mieszkałem blisko placu, około kilometra na Julianowie, przy ul. Zgierskiej. Miej więcej w tym samym czasie zburzono figurę Matki Bożej Niepokalanej wielkości dorosłego człowieka. Figura ta stała obok kościoła pw. Serca Jezusowego przy ul. Zgierskiej, róg Skarbowej. Oglądaliśmy z kolegami potłuczone fragmenty figury Matki Bożej, byliśmy bardzo poruszeni tym widokiem. Obok był postój dorożek. Podszedł do nas dorożkarz i zapytał nas czy pomożemy wieczorem przewieź potłuczoną figurę na cmentarz, ponieważ jest poświęcona. Powiedziałem to mamie, a mama mi pozwoliła, żebym o zmroku tam poszedł i pomógł. Pan dorożkarz z workami już na nas czekał. Pomagaliśmy wkładać do worków potłuczone elementy figury. Po wyzbieraniu co do najmniejszego szkiełka, załadowaliśmy wszystko na dorożkę, którą pojechaliśmy wspólnie na cmentarz, na Radogoszczu. Dorożkarz był umówiony z grabarzem, który miał już przygotowany dół, blisko płotu od ul. Zgierskiej. Tam zostały ułożone worki z potłuczonymi fragmentami figury M.B. Została też wstawiona tabliczka z jakimś napisem, która po wojnie miała pomóc w odnalezieniu przechowywanych elementów figury.

Byłem również świadkiem zabezpieczenia przed zniszczeniem niedużej figurki Matki Bożej, która była umieszczona w głębi, w murze, nad drzwiami wejściowymi plebani. Kościelny tej parafii zasłonił figurkę wyciętą sklejką, a następnie zalepił to miejsce zaprawą wapienną. Po wojnie zabezpieczająca sklejka została zdjęta i figurka była jak dawniej widoczna dla mieszkańców. Ksiądz proboszcz tej parafii nie wrócił z obozu koncentracyjnego. Zginął tam dlatego, że był polskim księdzem. Kościoły zamieniono na magazyny, a kościół pw. Najświętszej Marii Panny w getcie został zbezczeszczony, zrobiono w nim więzienie dla Żydów, którzy nie mając toalet załatwiali swoje potrzeby na miejscu.

W ogóle Niemcy mieli zamiar całą polską inteligencje wymordować, a zostawić tylko siłę roboczą. Nauczyciele musieli się ukrywać, bo inaczej wysyłano ich do obozów, na śmierć. Chorych i słabych też skazano na zagładę. Dla Polaków przeznaczono jeden szpital w Łodzi, w dzielnicy Chojny. Ale nawet gdy ktoś poszedł na leczenie, to już nie wracał.

Tramwajami Polacy w Łodzi mogli jeździć tylko w doczepkach, pierwszy wagon był przeznaczony dla Niemców, o czym informowała tablica przy wejściu do wagonu.

Wprowadzono kartki żywnościowe, ale były to racje głodowe - dla dziecka do 16 lat było to 1,5 kg chleba na tydzień, dla osób starszych - 2 kg. Nabiału żadnego nie dostawaliśmy. Jedynie 0,5 litra odciąganego mleka raz na tydzień dostawały polskie dzieci do lat 6. Dla młodocianych był przydział mięsa 10 dkg na tydzień, a dorośli mieli 20 dkg. Mięsa lub jakiegoś tłuszczu. Przydziału cukru w ogóle dla Polaków nie było, jedynie mogliśmy kupić sacharynę do słodzenia kawy.

Z powodu głodu ludzie szli na wieś, aby kupić trochę żywności. Jak żandarmi złapali kogoś z jajkami lub nabiałem, to zaraz był aresztowany. Zamykano tych ludzi w więzieniu na Radogoszczu, gdzie byli katowani. Z powodu przydziału małej ilości ziemniaków - w domu ich stale brakowało. Mama postanowiła ze mną, a wtedy miałem 11 lat, pojechać na wieś, do Dalikowa, kupić ziemniaki. Kupiła 15 kilogramów - 10 kg niosła ona, a ja 5 kg. Nieśliśmy je 14 km pieszo do Aleksandrowa, gdzie wsiedliśmy do tramwaju. Nagle zostaliśmy zatrzymani przez żandarmów i ziemniaki kazano nam zanieść do komisariatu, a tam w miejscu wyznaczonym przez żandarma wysypaliśmy je z worków. Mama płacząc prosiła o zostawienie choć tych 5 kg, żandarm w odpowiedzi kopnął ją i wypchnął za drzwi. Wróciliśmy do domu głodni i smutni.

Pewnego dnia, idąc ze swoim kuzynem ul. Białą przy ul. Limanowskiego zobaczyłem leżącego po drugiej stronie ulicy młodego, tak jak my, chłopca żydowskiego, w getcie, za drutami, który prosił o jedzenie. My którzy dostaliśmy po dużym kawałku chleba od mojej babci, która pracowała u Niemców, przechodząc obok niego poczekaliśmy, aż żandarm, który pilnował getta przejdzie tak, żeby nas nie widział i wówczas rzuciłem swój duży kawałek chleba, a kuzyn podzielił się za mną swoim.