Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

Wspomnienia z lat 1939-1947 część 2

autor: Henryk Krawczyk

Byłem wykorzystywany przez Niemców - sąsiadów, do kopania ogrodu, miałem wówczas 10 lat. Zapłatą było kilka kromek chleba, do tego musiałem wnosić opał do piwnicy. Była to bardzo mecząca praca dla mnie.

Mając lat 12 dostałem wezwanie do pośrednictwa pracy dla młodocianych na ulicę Wólczańską. Po przeprowadzeniu selekcji zostałem skierowany do pracy w stolarni przy ul Polnej. Pracowałem tam ciężko przy układaniu desek i sprzątaniu sal. W wyniku bardzo ciężkiej pracy naderwałem sobie kręgosłup i nie mogłem chodzić i kilka tygodni chorowałem. Potem wróciłem do pracy i dano mi pracę na maszynie taśmowej, przeżynałem listewki. Pewnego dnia przyszli do stolarni Niemcy, którzy wybrali sobie z nas młodych do pracy w firmie BMW, która produkowała silniki lotnicze. Firma ta mieściła się na ulicy Kątnej 19, w byłej fabryce włókienniczej. Mnie przydzielono na oddział "wersantu", to znaczy, że do nas przysyłano silniki lotnicze po hamowni (dotarciu). Ja tam wkręcałem nowe świece zapłonowe do cylindrów, były to silniki czternastocylindrowe, gwiaździste. Poza tym wykonywałem w kabinie zamkniętej opryskiwanie silnika pneumatycznym pistoletem z płynem antykorozyjnym. Płyn ten był bardzo szkodliwy na płuca i oskrzela, po wojnie bardzo długo się leczyłem, do dzisiaj odczuwam skutki tej choroby.

W Łodzi były czynne tylko dwa kościoły dla Polaków, o godz. 6 rano. Kiedy dowiedziałem się, że mamy być wywiezieni do Niemiec, zapragnąłem iść do pierwszej komunii świętej, ponieważ przed wojną byłem za młody. W lipcu poszedłem do księdza z prośbą, jako, że będę przyjmował komunię świętą, o wydanie zaświadczenia do firmy gdzie pracowałem. Ksiądz mi odmówił, bo nie wolno mu takiego zaświadczenia wydać, nawet namawiał mnie, że mogę przyjąć komunie świętą po skończonej wojnie. Ja jednak postanowiłem na swoim i prosiłem o wyspowiadanie mnie. Ksiądz mnie zapytał czy umiem się modlić. Odpowiedziałem twierdząco. Następnego dnia, w niedzielę, idąc do pracy na godzinę 7, doszedłem do ul. Limanowskiego i wtedy zamiast iść do pracy skierowałem się do kościoła p.w. Św. Antoniego. Wchodząc do kościoła stanąłem pod chórem, na początku mszy ksiądz mnie zauważył i kiwając ręką zaprosił mnie do ołtarza. Następnie udzielił mi pierwszej komunii świętej, nachylił się nade mną i powiedział "śpiesz się dziecko do pracy, żebyś się nie spóźnił". Na Mszy św. więc nie byłem, pobiegłem na przystanek tramwajowy. Do pracy spóźniłem się jednak pół godziny, musiałem o tym fakcie zameldować kierownikowi o nazwisku Dannenberg. Był to postrach dla wszystkich pracowników, a w szczególności dla Polaków. Wytłumaczyłem dlaczego się spóźniłem, nasza rozmowa była tłumaczona przez nieznaną mi kobietę. Po wysłuchaniu mojego usprawiedliwienia, Dannenberg wziął mnie pod pachę i wyprowadził na sale produkcyjną. Tam założył na ręce skórzane rękawice, złapał mnie za gardło i prawą ręką z całej siły uderzył mnie w lewe ucho. Upadłem, a on mnie kopał gdzie popadło. Od śmierci uratował mnie majster z mojego oddziału. Był on Niemcem z Rajchu, który wziął mnie nieprzytomnego na ręce i położył w warsztacie, gdzie polewano mnie wodą. O całym zajściu opowiedzieli mi koledzy, ponieważ byłem nieprzytomny. Po tym pobiciu okazało się, że straciłem słuch w lewym uchu - od uderzenia pękł mi bębenek. Kiedy wróciłem do domu cały posiniaczony moja mama bardzo płakała, ja natomiast mówiłem, że nic się nie stało, tylko ubolewałem, że uderzył przyjętego w komunii świętej Pana Jezusa.

Miałem też bardzo przykry wypadek w czasie pracy. Czekałem na dostawę świec, które miałem wkręcać do cylindrów. W międzyczasie miałem w ręce nakrętkę, mniejsza od wlotu na wkręcanie świecy. I tak przymierzając do otworu, nakrętka wpadła mi do cylindra. W środku były tłoki, które pracowały z milimetrową dokładnością. Zdawałem sobie sprawę z tego, co zrobiłem i że to jest sabotaż. Po wykonaniu swojej pracy poprosiłem kontrolerów, aby sprawdzili moją pracę. Silnik był umieszczony na kole, w tak zwanym wózku, silniki te były czternastocylindrowe, w układzie gwiaździstym. Ja kręciłem korbą, a kontroler sprawdzał, czy wszystko jest dobrze dokręcone. Miałem szczęście bo przyszedł pan Vajland, który zapytał mnie czy dobrze zrobiłem. Odpowiedziałem, że tak, a on nie kazał kręcić silnikiem, tylko wziął z korbowodu metrykę silnika i podpisał się, że silnik sprawdzony.

Pan Vajland był z wykształcenia inżynierem. Był przeciwnikiem wojny, pytał mnie gdzie jest mój ojciec. Wtedy odpowiedziałem, że jest jeńcem wojennym w Stalagu IVa. On na to, po niemiecku: "Hitler kaput. A twój tata niedługo wróci do domu". Natomiast ten drugi kontroler był wielkim służbistą i nazywał się Zeistz. Dlatego miałem szczęście od Pana Boga, że ten dobry Niemiec przyszedł sprawdzić moją pracę.

Silnik po zapakowaniu w skrzynie został wysłany do zamontowania w kadłubie samolotu. I stało się to co przewidywałem, nakrętka którą wrzuciłem do cylindra dostała się między tłoki i cylinder został rozerwany. Silnik ten wrócił do nas, na nasz oddział. Zaczęła się wielka awantura, postawiono wózek do transportu silników, w miejsce uchwytu powieszono szubienicę, a wszystkich pracowników ustawiono obok. Nasz rządca SS- Dannenberg wszystkim po kolej patrzył w oczy. Mnie mężczyźni wzięli do drugiego szeregu, ponieważ bardzo się bałem. O tym sabotażu nikt prócz mnie nie wiedział. SS-Dannenberg jak doszedł do mnie, patrząc mi długo w oczy powiedział po niemiecku: "To TY to zrobiłeś?". Ja ze strachu o mało nie upadłem. On mnie złapał i prowadził na szubienicę. Od tej strasznej śmierci uratował mnie pan Vajland, kontroler który podpisał się na metryce silnika, że dobrze wykonałem swoją prace. On wyszarpnął mnie od mojego oprawcy i krzyknął: "Powieś mnie! On jest niewinny" i wówczas Dannenberg mnie puścił. W ten sposób zostałem uratowany. Uznali później, że sabotaż ten mógł być zrobiony w czasie transportu. Ten dobry Niemiec uratował mnie od niechybnej śmierci, a ja bardzo się modliłem i dziękowałem Panu Bogu za uratowanie mi życia. Na szyi miałem zawieszony medalik ze św. Antonim, który dostałem od mojej ukochanej babci. W trudnych chwilach zawsze wierzyłem, że mam Jego opiekę.

Mój brat Stanisław został przymusowo wywieziony do Niemiec, do Sanktion nad Elbą. Pracował u baora (właściciela ziemskiego), mając lat czternaście. Kilka dni po opisanym wyżej wydarzeniu również nasza firma, z ludźmi, została przeniesiona do Niemiec, do miejscowości Eisenach.

Umieszczono nas w łagrze po byłych jeńcach radzieckich. Sienniki były wypchane wiórami, poduszka - słomą, koce były zawszone, a w szafkach i łóżkach było pełno robactwa, pluskiew i innych. Z łagru do fabryki było około 3 km, które pokonywaliśmy pieszo. W dalszym ciągu pracowałem na tym samym oddziale co w Łodzi. Dostawaliśmy 1,5 kg chleba na tydzień, była to porcja dla młodocianych, do tego 6 dkg margaryny i łyżkę marmolady z brukwi, zupę z pokrzyw, brukwi i inne świństwa były gotowane. Stało się w kolejce po te zupę, która była nalewana do miski aluminiowej. A gdy brakło chleba szliśmy z kolegą do kuchni po fusy z kawy zbożowej, które były nakładane do miski. Zaspokajaliśmy głód jedząc te fusy. Przypominam sobie jak Brauer, majster naszego oddziału "Versart", jadł chleb przy swoim stoliku na sali, a z powodu chorych zębów odkrawał skórki od chleba. Ja z kolegą Bogdanem zamiataliśmy salę z trocin, którymi były posypane podłogi z powodu kapiącego oleju z silników. Pod każdym silnikiem były podłożone brytfanny, by do nich skapywała brudna oliwa. Ja zamiatałem z jednego końca sali, a z przeciwnej kolega Bogdan. Byliśmy bardzo głodni, wówczas sobie głośno gwizdaliśmy, majster Brauer o tym wiedział. Gdy zbliżaliśmy się do środkowej brytfanny, to on skórki odkrojone od chleba rzucił do brytfanny z brudną oliwą. Myślał, że będziemy bić się o te skórki chleba, przecież obydwaj widzieliśmy jak on je rzucał. Ale ponieważ ja z zamiataniem pierwszy się zbliżałem do tej brytfanny, to wyjąłem skórki, oczyściłem kawałkiem papieru z trocin i oliwy. Podzieliłem na połowę i dałem koledze Bogdanowi, a majster, widziałem, jak pokiwał głową. A przecież te skórki chleba mógł położyć na oknie, to by były czyste. Ale jak się jest bardzo głodnym, to człowiek się niczego nie brzydzi, przekonałem się sam na sobie. On doskonale o tym wiedział. Ja pragnąłem tylko zaspokoić głód. On wrzucając te skórki do brudnej brytfanny, zrobił to, żeby nas poniżyć. I zrobił to jako człowiek o podobno wyższej kulturze niż Polaków. Bo oni zawsze mówili, że są nad nami.

Fabryka nasza była usytuowana w lesie. Były to parterowe budynki, z betonowymi dachami, na których wysypano grubą warstwę ziemi i na niej posadzono brzozy i świerki. W ten sposób fabryka była zamaskowana przed nalotami Aliantów. A jednak po jednej pomyłce natrafili na nasza fabrykę i ją zbombardowali. Trwało to cztery godziny. Budynek, w którym mieliśmy schron trafiła bomba, w szczyt ściany. Wydostaliśmy się z palącego się schronu małym, zapasowym okienkiem. Fabryka była ogrodzona wysokim płotem na którym na górze były trzy druty kolczaste. W strachu, bo nalot trwał dalej, przeskakiwaliśmy bez wielkiego trudu przez to wysokie ogrodzenie. Jeden z moich kolegów chciał przejść miedzy drutami kolczastymi i się zahaczył, koledzy chcieli go ściągnąć i rozerwali mu skórę na brzuchu, aż do jelit. Ale, jak się dowiedziałem po nalocie, przewieźli go do szpitala i uratowali mu życie.

Ja w tym nalocie byłem ciężko ranny w głowę odłamkiem z bomby. Ziemia wyrzucona z dołu po bombie tak mnie przysypała, że było widać tylko czubek mojej głowy. Koledzy warszawiacy, którzy ze mną pracowali widzieli jak biegłem i po wybuchu zniknąłem. Na szczęście mnie znaleźli. Miałem ranę na głowie, z której broczyła krew i usta zapchane piachem. Dzięki moim kolegom zostałem uratowany. Zaprowadzili mnie do najbliższej wioski i tam jakaś pielęgniarka wycięła włosy i zatamowała krew. Po nalocie jeden z niemieckich rolników podwiózł mnie do szpitala swoim wozem, który ciągnęły woły. W szpitalu leżałem w korytarzu. Po dwóch godzinach dopiero przyszedł lekarz, który zaszył ranę i zrobił opatrunek. Na drugi dzień wypisano mnie ze szpitala. W lagrze dostałem nakaz, od Lager-Filera, iść do pracy w fabryce, czyścić cegły po bombardowaniu. Mimo bólu i głodu przez dwa tygodnie tę prace wykonywałem.

Po uporządkowaniu sal, wróciłem do pracy na swoim oddziale. W dalszym ciągu alianckie lotnictwo bombardowało ośrodki przemysłowe i miasta. W czasie ponownego nalotu na fabrykę uciekliśmy na pole, tam zauważyłem jak artyleria przeciwlotnicza zastrzeliła amerykański bombowiec. Załoga samolotu wyskoczyła na spadochronach lądując blisko naszego miejsca gdzie przebywaliśmy. Z daleko widziałem jak niemieccy cywile biegli z widłami by dokonać samosądu. Uratował ich niemiecki oficer, który wcześniej od nich podjechał terenowym samochodem. Podając rękę pilotowi, kazał oddać broń i wziął go do niewoli. Przed tym wydarzeniem pilot zauważył mnie oznaczonego litera "P" domyślając się, że jestem Polakiem. Krzyczał, żeby do niego przyjść. Ja to uczyniłem, a on zdjął zegarek w kształcie kwadratowej koperty i dał mi go. Potem od niego się oddaliłem. Z tym zegarkiem wróciłem do Polski, ale przechodząc przez radziecką strefę okupacyjną, nie mogłem go mieć na ręce, bo niektórzy radzieccy żołnierze rabowali zegarki i inne cenne rzeczy.