tekst Jerzego Ambroziewicza
Za zdradę męża obcinają Cygance warkocz, załatwiają między sobą porachunki w oparciu o własny, niepisany kodeks. Bez faktorstwa władzy. Respektują prawo narzeczonego do porwania wybranki, a gdy miasto chciało im wybudować blok, odmówili grzecznie. "Cyganka nie może mieszkać nad Cyganem" - perswadowali urzędnikom.
Przygotowują m teraz na Rokiciu 18 mieszkań, by zadośćuczynić cygańskiej tradycji. Wprowadzą się do nich Cyganie ZMS-owcy i ci, którzy powrócą z wojska. Kilku chce się zapisać do partii. Powiadają, że odpowiada im praca, Polska i PZPR. Cholera ich wie, cyganią czy też nauczyli się mówić prawdę.
Zeszłego roku Cyganka porzuciła męża, uciekła z Polakiem. Cygan zabrał się z Polką. Zostawili dwoje dzieci. Nie zginą. U Cyganów, skoro jeden ma chleb, mają go wszyscy. Dzieciaki chowają się na rachunek reszty. Matka i ojciec nie zajrzeli od tamtego czasu. Cygana boi się puścić żona, Cyganka nie przychodzi ze wstydu. Wie, że nią wzgardzili.
Tymczasem na Rokiciu popłoch. Ludzie krzyczą, że Cyganów za sąsiadów mieć nie chcą i nie dopuszczą. Zarazy pod nosem nie zniosą. Komedianci.
Odwiedziłby pan Ścisłowską, ona by panu powiedziała, jak potrafią układać się między sobą ci, co krzyczą o cygańskiej zarazie.
Ścisłowska mieszka na Familijnej. Ma tuzin społecznych funkcji i zna przynajmniej pół Rudy. Zastępuje ludziom sąd, radę narodową, milicję, konfesjonał i adwokata. Stara towarzyszka, której nie wyziębło serce.
Męża jej majster szwab oblał - jeszcze w czterdziestym trzecim - kubłem zimnej wody. Chlusnął na niego, gdy ten leżał w kanale, pod wozem. Mechanikiem był. Woda zamarzła Ścisłowskiemu na skórze. Termometr wykazywał wówczas czterdzieści stopni mrozu. Z potężnego chłopa zrobił się sopel lodu. Majster sięgał mu do pasa, wypierdek z wąsami, ale czuł się silny. Rudę wtedy nazywano "Małym Berlinem". Wezwany lekarz niemiecki powiedział, że nie ma w zwyczaju pomagać Polakom. Po jakimś czasie chłopa sparaliżowało.
Ścisłowską w czterdziesty szóstym potężny huragan przeniósł kilkadziesiąt metrów i rzucił aż na Pabianicką. W chałupie zerwało jej dach. Własnymi siłami naprawiła go, zarabiała na dom, pielęgnowała męża i chowała dwójkę dzieciaków.
Dziś od rana grzebie w ogródku, po południu biega za cudzymi sprawami, wieczorem bawi wnuki. Co miesiąc dostaje rentę dla zasłużonych. Przychodzą do niej sąsiadki, skłócone posiadaniem wspólnej grządki w ogródku. Proszą o mediację. Zjawiają się kobiety zaniedbywane przez mężów. Wiedzą, że skoro Ścisłowska nie wahała się wygarnąć w oczy Adamiakowi, że jest pijus, niegodny stanowiska przewodniczącego komitetu blokowego, nie ulęknie się byle starucha, któremu nagle zachciało się zmienić żonę na młodszą. Przybiegają ludzie pytać o los dzielnicy, bo ktoś puścił wieść, że całą Prądzyńskiego burzyć będą. Nadchodzą, by MPK pobudowało wreszcie daszek nad pobliskim przystankiem.
Niedawno zapukała kobiecina, która samym widokiem budziła litość. Wychudła, nędznie odziana, z twarzą jak wyciśnięta cytryna. Powiada, że jest bez pracy. Ma troje dzieci, lecz nie ma z czego żyć. Mąż powiesił się cztery lata temu, z nerwów. Odziała Ścisłowska kobiecinę, nakarmiła, obiecała załatwić pracę, dała dla każdego dziecka po 10 złotych. Coś ją jednak tknęło, czy nie za szybko wyrwała się z tą dobroczynnością. Poszła się przekonać.
Na podwórku spotkała umorusanego i zaszczanego dzieciaka. Ubranko na nim przeświecało, zjadał glut spod nosa. "Czyje to?" - spytała sąsiadów. "Tej tam" - odpowiedzieli. "A gdzie ona?" - "Od dwóch dni pije w melinie i gra w karty z chłopami. Zaraz przyjdzie starsza córka, to se pani będziesz mogła z nią porozmawiać."
Zawzięła się Ścisłowska, czekała trzy godziny. Dzieciak zlał się jeszcze parę razy i wciąż biegał po podwórku. Mamusia zabawiała się gdzieś wesoło, a sąsiedzi spokojnie trawili zjedzony obiadek. Nadeszła wreszcie czternastoletnia córka. Dorodna pannica, sypiająca w jednym łóżku z matką i jej kochankiem.
Nazajutrz, skoro świt, kobiecina przybiegła do Ścisłowskiej. Przez podwórko szła na klęczkach. Obejmowała jej nogi i próbowała całować ręce. - "Niech mi pani nie odbiera dzieciaków - zaklinała. - Na wszystko się zgodzę, tylko muszę zostać z nimi."
Od poniedziałku zaczęła pracę. Zbliża się pierwsza wypłata. Jeśli jej nie przepije, dotrzyma słowa. Może któregoś dnia przyjdzie i podziękuje Ścisłowskiej, jak to przytrafiło się niejednej i niejednemu.
Skręćmy, panie, w tę ulicę, do górki już niedaleko. Po lewej hale fabryczne "Pierwszej Rudzkiej", po prawej zakłady "Armii Ludowej". Tu pracowała Gościmińska. Pamięta pan to nazwisko. Słynne było kiedyś. Skojarzyło się z Łodzią jak Piotr z Pawłem.
Pierwsza kobieta w kraju odznaczona Orderem Budowniczego Polski Ludowej. Po mojemu powinna jeszcze dostać medal za odwagę. Trzeba było wtedy mieć, panie, odwagę podjąć pracę z trzech stron maszyn.
Kwiek nosi w czaszce metal, bo był pierwszy za osiedleniem Cyganów. Gościmińska musiała połykać łzy, ścierać rano z uchwytów gówno i charki, bo wraz z Lucyną Mielczarek zdecydowała się obsługiwać trzy strony maszyny. Pierwsza. Od lat już wszystkie prządki tak pracują i nikt je za to nie wyróżnia, ale trzynaście lat temu ktoś musiał udowodnić, że to jest możliwe. Gościmińska udowodniła. Bohaterami spośród nas są tylko ci, którzy pierwsi stawiają stopy na nieznanej ziemi. Reszta udeptuje już tylko ścieżkę, choćby wiatr zwiał pierwsze ślady i choćby ten pierwszy, nie idąc prosto, potykał się w dodatku co krok. Mógłby pan wieczorem zajrzeć do Gocimińskiej. Jest dyrektorem Zakładów im. Rewolucji 1905 roku. Mieszka w tym samym domku, który wraz z mężem zaczęli budować przed wojną. Dawniej to był wygwizdów, teraz - sam koniec Rudy. Dwa skromne pokoiki, kawałek ogródka. Tak jak większość w tej dzielnicy. Nocami przygotowuje się do egzaminów. Kończy technikum włókiennicze... Jedna córka ma dyplom uniwersytecki, druga zdobywa zawód fryzjerski.
Cóż o tej Gościmińskiej ludzie gadali. Szczególnie zawzięli się na nią majstrowie. "Przed wojną - przypominali - strycharką byłaś i niekomunistką, a teraz do rządów się pchasz?"
Najlepiej odpowiadała im Ścisłowska. Mówiła spokojnie, niby bez nerwów. "Ojciec Gościmińskiej ugniatał glinę nogami w cegielni, nic w tym złego - był strycharzem, a co do rządów, to wyście też przed wojną komunistami nie byli. Gdyby tacy jak wy kochali socjalizm, nie trzeba by nam czekać do czterdziestego czwartego roku." Tak im dogadywała. Wyrabiała się z niej mówczyni, w zastępstwie Przeradzkiego, który już wtedy zaczął wychodzić na łąkę, by przemawiać do siebie. I popatrz pan, majstrowie są dziś inżynierami, dorobili się stanowisk, nawet Cyganie do partii chcą się zapisywać.
Ot i wszystko, resztę może pan sobie sam dośpiewać: o awansie i przeciwnościach losu. Tak jest ze wszystkim. Zrozumieliśmy się, to dobrze, bo teraz chciałem panu opowiedzieć dowcip. Wie pan, kim był Tuwim? Tak, Julian, ten sam. Był grafomanem. Gdyby to ogłoszono wcześniej, pewien energiczny i ambitny człowiek nie musiałby zmieniać zawodu. Nie był zorientowany i dostał za swoje. Na nazwisko ma Mroczkowski, jest dekoratorem, reżyserem i portą w jednej osobie. Był dotąd zatrudniony na etacie majstra w "Armii Ludowej". Dostawał tysiąc z hakiem miesięcznie i harował 10 godzin na dobę, uprawiając poletko kulturalne. Prowadził trzy zespoły teatralne. Za marne grosze wyszykował świetlicę i salę widowiskową. To co u innych kosztuje setki tysięcy, on robił za złotówki. Bez opłacania pomysłów do projektów, bez dokumentacji, psim swędem i wielkim nakładem pracy.
Partyjny sekretarz dzielnicy prosił go do siebie przed każdym świętem. "Mroczkowski - powiadał - potrzebna nam będzie dekoracja." - "Sekretarzu - mówił czasem Mroczkowski - dużo roboty, macie przecież na swoim terenie zawodowych plastyków." - "Oni tam gówno potrafią. - stwierdzał lapidarnie Sikora. - Daj im zaraz do byle czego sztab ludzi i furmankę pieniędzy. Wy to potraficie jakoś tak sami i bez forsy."
Otóż ten Mroczkowski, mimo że wcina kartofle jak inni, lubi narkotyzować się poezją. To go zgubiło. Zebrał kilkunastu robotników, utworzyli teatr. Zachciało im się bronić miasta przed odzywającymi się co rusz głosami, że Łódź jest macochą dla twórców że trzeba stąd zabrać szkołę filmową, bo młodzi więdną, a miasto ich nie zapładnia. Jakaś cholera siedzi w atmosferze i zabija wszystkie twórcze plemniki. Bezpłodność i impotencja zagraża tu talentom. Wybrał się Mroczkowski do młodych poetów z propozycją: "Zmontujcie spektakl, który wykaże, że bruk łódzkich ulic nie jest najgorszą glebą dla prawdziwych talentów. Mój zespół jest gotów do prób." - "Dobrze, bracie, przyjdziemy, wybierzemy najlepsze strofy tu zrodzone, staniemy okoniem przeciw fali." - odpowiedzieli mu i... nie przyszli.
Umawiali się raz, drugi i trzeci, zawodzili za każdym razem. Jeden tylko okazał się słowny i towarzysko wyrobiony. Przyszedł, choć nogi nie bardzo chciały nieść, przeprosił. "W takim stanie, rozumiecie, kolego Mroczkowski, nic nie wymyślę" - powiedział, czknął i zamknął za sobą drzwi.
Sami, na własny smak i wyczucie, zmontowali program. Dali mu tytuł: Poemat o Łodzi. Znalazły się w nim strofy Broniewskiego i Tuwima, Sztaudyngera i Piechala, Gicgiera, Piotrowskiego i Wilmańskiego. Czterdzieści pięć minut obrony Łodzi.
Przyszła komisja ocenić, czy przypadkiem nie wysłać teatru na festiwal ogólnopolski do Koszalina. Obejrzała, pokręciła nosem. Zdyskwalifikowała, tak samo jak pięć pozostałych teatrów poetyckich miasta. Nikt nie został wyróżniony.
Ktoś z komisji szepnął w tajemnicy Mroczkowskiemu na ucho: "Po co oparliście program na Tuwimie?"
Ktoś inny, także konfidencjonalnie, opowiedział, jak to w ubiegłym roku w Krakowie krakowski poeta, juror ogólnopolskiego konkursu recytatorskiego, poszedł za kulisy do zdobywczyni pierwszego miejsca i oświadczył: "Niech pani wie, że ja za panią nie głosowałem, bo pani recytowała Tuwima, a Tuwim nie poeta, tylko grafoman."
Mroczkowski uważał się za Donkiszota, ludzie jednak postarali się mu udowodnić, że jest tylko kobyłką, na której ten nieszczęśnik jeździł. Przekonali go, że Łodzi nie na c bronić, a w każdym razie nie on jest do tego powołany ze swym zespołem z przedmieścia. Odebrali mu rację, z którą, jak sądził, zwycięży.
Odchodzi na zwykłego, fizycznego robotnika do sąsiednich zakładów. To nie gest. Chłop ma pięćdziesiątkę, siwe i rzadkie włosy. Za stary jest na gesty. Po prostu czuje się jak nie wywietrzone mieszkanie. Musi otworzyć okno. Pooddychać trochę innym powietrzem. Często zdarza się to ludziom wrażliwym. Rozłażą się, panie, jak portki szwach. Muszą wtedy odejść od samych siebie. Zacząć żyć, jakby narodził się nagle drugi człowiek, tyle, że z tą samą gębą. Tego wymaga higiena psychiczna. Odejdzie Mroczkowski, zostanie nam wtedy jeszcze cygański zespół "Novo Drom", ale i Cyganie niedługo mają się od nas wyprowadzić. Zmęczyłem pana, na szczęście już górka. Jesteśmy na miejscu.
Zapomnij pan o tym, co przez drogę nagadałem. Rozkoszujemy się widokiem. Ładnie u nas, wszak Ruda to płuca Łodzi. Zimą dzieciaki będą stąd zjeżdżać na sankach.
Czemu teraz dziwnie się nam przyglądają, obchodzą, zachowując przyzwoitą odległość? Słyszy pan, co oni mówią? Że dziwny jakiś facet przyszedł, stoi i sam do siebie gada.
Przestańmy więc, wystawmy twarze do słońca, nie trwóżmy maluczkich.