Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

Ucieczka przedmieścia - W drodze na szczyt (część 1)

tekst Jerzego Ambroziewicza

Deptałem pańskimi śladami, obserwowałem zmagania i szamotania się. Kwaśną miał pan minę. Z miastem nie idzie tak łatwo jak z pierwszą lepszą babą. Trzeba wiedzieć, z której strony je zajść, by otworzyło swe bramy, odkryło tajemnice i dało wyczuć swój puls. Miasta nie można poznawać po fasadach domów i obliczu pryncypialnej ulicy.

Ot, teraz stoimy na Pabianickiej. Moglibyśmy łazić nią tam i z powrotem, gapić się na wszystkie strony i ani do głowy by nam przyszło, że znajdujemy się w jednej z najsympatyczniejszych dzielnic Łodzi. Chodźmy stąd, panie. Ta ulica jest straszna.

Za torem, gdzie bierze swój początek Ruda, kończy się Łódź, zaczyna kierunek na Wrocław. Tak przynajmniej uważają kierowcy. Naciskają gaz do dechy i rozkwaszają każdego, kto im się nawinie pod koła. Miasto na mapie cięgnie się jeszcze parę kilometrów, ale dla nich kończy się pod tunelem obwodowej kolei. Był czas, że codziennie zgarniano z tej jezdni trupy i ściągano rozbite wozy. Nie należy prowokować losu, zejdźmy z ulicy śmierci, która przesłania prawdziwy obraz dzielnicy.

Zaprowadzę pana na Rudzką Górę. Tam wśród trawki i piasku jednym spojrzeniem objąć można całą Rudę: od stawu Stefańskiego - po lotnisko i od toru do zajezdni tramwajowej. Znajdziemy się ponad dziesiątkiem kominów fabryk, w których pracuje więcej ludzi, niż liczy ta dzielnica i ponad jednym kominem cieplarni tutejszego milionera.

Był pan u niego.

Można zapytać, po kiego licha pana tam nosiło, a także, po diabła zaciągnęło pana aż na Marysin, do tych z tramwajowej poczekalni.

Chciał pan przeskoczyć przez dzielnicę z bieguna do bieguna. Od milionera, który dymi w kominie nie mniejszym niż fabryka o parotysięcznej załodze, do ludzi, którzy pewnej nocy zmienili publiczną poczekalnię na własną sypialnię, kuchnię, stołowy i wszystko to zmieściło się na paru kwadratowych metrach wydeptanych dotąd przez niecierpliwych pasażerów miejskiej komunikacji. i co z tego wyszło? Klops.

Ogrodnik mógł panu opowiedzieć jedynie o różach i palmach.. które hoduje, by inni mogli zdobić gabinety i mieszkania. Rozumiem pana intencje. Róże nadają się w równym stopniu na bukiet ślubny, jak na wiązankę trumny. Dwa kwiaty z tego samego ogrodu mogą zawędrować do sypialni kochanki i pokoju chorej matki, ale wie pan chyba, że hodowca gubi ślad róży tuż za bramą ogrodu. Dalsza jej droga może ciekawić takich jak pan. Jego interesuje tylko osoba hurtownika i cena, jaką mu płaci. Nic i nikt więcej.

Milionera znają wszyscy w dzielnicy - to prawda, lecz kogo zna milioner? Paru sąsiadów z okolicznych posesji i jeszcze kilka twarzy spotkanych w drodze do przystanku tramwajowego i z powrotem. Obraca się wśród kwiatów, aplegierków i wystawianych co roku wciąż nowych cieplarni.

Z tymi, którzy w tramwajowej poczekalni zrobili sobie mieszkanie, także nie było o czym rozprawiać. Pod wieczór sumują dzień, wyliczając ile zarobili i co zjedli. Zdobycie poczekalni jest błyszczącym epizodem, który przeniósł ich z Pabianic do Łodzi. Na nim kończy się w ich życiu wszystko, co mogłoby pana zaciekawić.

Już lepiej było wdać się w rozmowę z tym, co wypoczywa na trawce. Widzi go pan. Wychodzi co rano nad strumyk, kładzie się na boku i przemawia. Potrafi tak godzinami. Pozostałość nałogu. Przed wojną był najlepszym lewicowym mówcą w Rudzie. Nie wytrzymał okupacyjnej przeprawy. Wie, że ma zmącony umysł i ta świadomość dobije go któregoś dnia. Zaczepia każdego.

"Przepraszam - powiada - może pan mi pomoże rozwiązać kwestię: moi przyjaciele stracili życie. Trzystu kryje mogiła. Mnie, dranie, odebrali tylko rozum. Zastrzykami siarczanymi. Na kim dokonano większej zbrodni? Na nich czy na mnie? Zgubiłem wartość pieniądza, straciłem smak życia. Więc kogo bardziej skrzywdzili, niech się pan zastanowi?"

Gdy to mówi trzeba na niego patrzeć. Ma na sobie podgumowany płaszcz koloru ziemi, spodnie wystrzępione do kolan, rozczłapane buty i brudną koszulę. Powinno się zawsze porównywać wygląd mówcy z sensem wypowiadanych słów.

Mówi, że jego kat został stracony w Ameryce Południowej. Wie o tym, choć z przyczyn ogólnopolitycznych rząd tego faktu nie ogłasza. "Więc co mi pan radzi zrobić? - pyta każdego. - Skończyć ze sobą, paragrafu na to nie ma, czy też raczej nie robić głupstw?"

Wygłasza codziennie ten sam monolog. Komu się nie spieszy, tak jak teraz nam, przystanie, uśmiechnie się i odchodząc rzuci: "Panie Przeradzki, nie rób pan głupstw. Wstań pan i idź do domu."

Nie wszyscy potrafią się zdobyć na to jedno zdanie. Nie każdy chce ukraść sobie tę chwilę i ten uśmiech. Różni są ludzie, nie na tym samym chlebie chowani, choć wypadło im mieszkać w sąsiedztwie z sobą.

Z góry, na którą pana prowadzę, można się dzielnicy przyjrzeć lepiej niż idąc ulicą. Szeregi świeżych domków, jakby dopiero co murarz zdjął z nich rękę. Wille, ogródki, warsztaciki. Z nich powstają ulice nowe, nieznane. Zagęszczają linie na mapie. Kilka świeżych ulic, parę setek willi rocznie.

Z czego?

Z cegły.

Z czego?

Wie pan, co to drukarenka jedwabi i krosna? Właśnie z tych drukarenek, krosien, róż i sałaty. Jeden próbował także z pensji. Nie dokończył. Stracił posadę, przeszedł na państwowy wikt.

Słyszał pan, jak określają nasze miasto: obok fabryki - powiadają - stoi tu pałac, obok pałacu rudera, obok rudery kamienica, obok kamienicy - kwietnik, obok kwietnika - wychodek, a obok wychodka willa.

W Rudzie przewagę mają kwietniki i wille.

Wyrośliśmy cywilizacyjnie ponad okolicę, jesteśmy zasobniejsi mimo że na każde dziesięć beczkowozów, rozwożących co dnia wodę w Łodzi, dziewięć skręca właśnie w naszym kierunku.

Dziwnie ułożyły się losy tego skrawka miasta. Podczas I wojny byliśmy obywatelami gminy Brus. Wtedy właśnie zbuntowaliśmy się. Nie z wielkomiejskiej ambicji, lecz w obronie własnych żołądków. Gmina krzywdziła Rudę przy rozdziale żywnościowych kartek. Zaczęliśmy walkę o własną administrację. Potem byliśmy samodzielnym miastem, a teraz jesteśmy jedynie fragmentem łódzkiej dzielnicy Górna.

Przed miesiącem wyprowadzili się ostatni przedstawiciele władzy dawnej Rudy: urzędy i milicja. Zostało nam jedno kino i jedna knajpa. Niezła proporcja jak na ten kraj.

Do górki jeszcze kawałek. A ta to ulica 3 Maja. Słynie z Cyganów. Przywędrowali w czterdziestym dziewiątym i czort ich podkusił osiedlić się właśnie tu. Zajęli dwa baraki, rozleźli się po całej dzielnicy. Wieczorami pili, śpiewali romanse, potem dźgali się nożami. Byli czyrakiem na tyłku dzielnicy.

Uspokoiło się, gdy część z nich wyjechała. Pozostali założyli spółdzielnię pracy Nowa Droga, wzięli sobie na głównego księgowego Polaka i dorabiają się.

Księgowy jest jedynym gramotnym w tym towarzystwie. Szanują go, wożą samochodem, goszczą. Przystroili baraki w anteny telewizyjne. Jedną wetknęli nawet na dach wozu cygańskiego. Ich król, Kwiek, powiada, że był w Rosji ministrem do spraw osiedlenia. Minister, a zaledwie podpisać się potrafi. Pół czaszki ma z metalu. Tak go urządzili ci z taborów, gdy ich namawiał do zaprzestania rajzy. Stało to się tu, w Łodzi, w tuszyńskim lesie. Rozwalili mu czerep na dwoje. Szedł dróżką. Wyszły mu naprzeciw Cyganki. Spod spódnicy wystawały portki. Prawie trupa odwieziono do szpitala. Ledwie Kwiek wydobrzał z połową naturalnej, z połową sztucznej czaszki, poszedł do KC prosić, by darowano napastnikom więzienie.

"Przyzwoity facet. Z Cyganów chce zrobić ludzi." "Wstydu nie macie! - woła do tych z taborów. - Żeby wciąż rajzować, kraść kury i grabić siano. Załóżcie spółdzielnię Precyzja, pobielajcie kotły, bądźcie użyteczni. Pomyślcie o swych dzieciach."

Rajzownicy odpowiadają mu na to, że Kwiek zdradził swoich, że sam przestał być Cyganem. Kwiek musi mieć dowody, że Cyganem pozostał. On i jego cała grupa.