Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

Z cyklu: Życie w Rudzie - O mleku, lodach
i rudzkich jadłodajniach

wspomnienia Klubowiczów

Piotr Zygmunt Kołakowski: Sztandarowym napojem PRL-u było nic innego, jak MLEKO. Każdy obywatel państwa robotników i chłopów miał mieć niczym nie skrępowany dostęp do mleka. Spożycie mleka było jednym z ważniejszych wskaźników wałkowanych przy wszystkich okazjach (pamiętacie Gomułkę - "zwiększymy produkcję masła i syra ło pięć koma trzy procent"). W szkołach darmowe mleko było rozdawane w czasie dużej przerwy, mleczarze roznosili je pod drzwi mieszkań (charakterystyczny widok człowieka ciągnącego wózek na mleko o godz. 5.00 rano), w zakładach pracy rozdawano je na stołówkach. Codziennie było dostarczane do sklepów jeszcze przed ich otwarciem i stało w piętrzących się skrzynkach na ulicy aż do przybycia personelu. Często ratowało życie powracającym nad ranem zmęczonym rodakom.

Jakość mleka już zupełnie nikogo nie interesowała i jeśli słyszało się głosy niezadowolenia, to były to głosy wrogów klasowych. Mleko pozbawione wszelkich norm, sprzedawało się w butelkach zamykanych za pomocą sreberka. Całą wiedzę dotyczącą mleka czerpało się właśnie z owego sreberka. Kolor świadczył o zawartości tłuszczu, ale tylko z grubsza (srebrny - mleko chude, złoty - tłuste), a o dacie produkcji świadczyła nieczytelna data wytłoczona w sreberku. Wraz z pojawiającymi się plotkami, że personel sklepów sika do mleka, a w najlepszym razie dosypuje proszku IXI (którego zresztą smak wyraźnie się w mleku wyczuwało), spadało spożycie mleka, aż do pojawienia się mleka w folii. Co prawda takiego mleka nie dało się po otwarciu postawić w lodówce ani w ogóle nigdzie, smaczne też nie było, ale wreszcie sterylne. Podstawowa technika picia polegała na odgryzieniu rogu torebki i przez powstały otwór, wyduszaniu mleka prosto do ust. Nie wypite mleko należało przelać do garnuszka. Pusta torebka służyła potem długo jako opakowanie na śniadanie do szkoły. Nie pamiętam jak to było ze śmietaną - pomarańczowy kapsel, to chyba śmietana normalna, a kapsel w paski - kremówka. Była jeszcze maślanka - OHYDA!

Ach, smak prawdziwego mleka...

Ewa Antoniów: Do dziś pamiętam smak ciepłego mleka od krowy (chodziliśmy codziennie z bańką po mleko do Śmiechowiczów).

Monika Mimiec: Ciepłe mleko z pianką prosto od krowy też pamiętam. Mieszkałam na Dubois i gdzieś w tych okolicach chodziłam też z kanką po mleko, ale jaka to była ulica nie pamiętam :(

Zbigniew Okruszek: Moniko, jedyne producentki mleka jakie pamiętam w okolicy Dubois należały do Piotrka Piecha, mającego swoje gospodarstwo przy mostku na rzece (Jasień już jest tu połączony z Olechówką - przy Chachulskiej górce) i przy stawie Piecha (od nazwiska jego rodziny), czyli na samym koncu Odrzańskiej. Za rzeczką Piech miał łąkę, gdzie sie pasły owe krowiny, a na "zapleczu" Chachulskiej górki są pola, gdzie siał i zbierał jakieś płody rolne:) Gdym miał bardzo nieletnie dziecię też tam "brałem" mleko. Obecnie owo dziecię ma już swoje nieletnie dziecię, które jest pasione mlekiem w proszku i nie zna smaku mleka od krowy. Piotrek Piech był moim kolegą ze SP 126. Niestety już nie żyje. Być może było jeszcze jakieś inne gospodarstwo po przeciwnej stronie Dubois - od strony Świętojańskiej, ale tego nie kojarzę.

Piotr Zygmunt Kołakowski: Do nas mleko dowoził Pan Jasio z Chocianowic i jego żona - trochę pakowna kobieta, która prawdopodobnie trzymała w garści cały interes. Jeździł furmanką i przy okazji zabierał mnie aż do szkoły. Czekałem na niego w oknie i wypatrywałem, jak skręca z Pabianickiej, zaraz za mostem na Nerze, w moją ulicę Ujście. Podróż trwała ok. godziny. Po drodze poza moją ulicą odwiedzaliśmy Mielizny, Starogardzką, Uroczysko, a meta była w blokach na Odrzańskiej (mówiliśmy tylko bloki i każdy wiedział o jakie bloki chodzi). Moi rodzice zachodzili w głowę, że mi się chce rano wstawać i zajmować miejsce na koźle. Nawet dawał rabat za moją problematyczną pomoc. Czasami nawet mogłem powozić. Frajda była niesamowita. Widziałem na sobie spojrzenia przechodniów i wydawało mi się, że każdy mnie podziwia... Tak, że moja próżność była zaspokojona...

Leszek Leonard Anuszczyk: Po prawej stronie szosy Garapicha, później zwaną ul. Stanisława Dubois, za pierwszym drewnianym mostem w prawo, był folwark Fijałkowskiego. Mieli ze 30 krów mlecznych, nie licząc cielaków ani jałówek. Wiem bo widziałem, jak z rana wypędzał je pastuch na łąki, w okolice ul. Kijanki, czy Prądzyńskiego.

Ryszard Łągiewczyk: Po mleczko, codziennie 2 litry, bo rodzinka była z tych większych, biegałem do Państwa Fraszczyk na Plastyczną. Z tych 2 litrów po 2 dniach była szklanka śmietany, a mleczko i tak tłuste zostawało. A jakie siadłe mleko z tego było... Miód z boczkiem i małmazja. Ktoś wspominał o Śmiechowiczach, do których chodził po mleko. Mieszkali obok o tym nazwisku. Może to ta sama rodzina... Potem siadłe mleko od Państwa Fraszczyk jadało się z chlebusiem posmarowanym masełkiem też robionym ze śmietany od nich. Mieliśmy ziemną piwniczkę pod domem, gdzie zawsze ono stało. Dosłownie można było kroić na plastry i gryźć.

Zbigniew Okruszek: Najlepsze latem było jednak zsiadłe mleko wyprodukowane z mleka dostarczonego przez Lechów z Chociek i schłodzone w studni, które dawało sie kroić nożem.

Jerzy Andrzej Ciemnoczułowski: Pierwsze mleko w proszku było z darów amerykańskich i na obozie harcerskim w 1961 r. po raz pierwszy dostaliśmy całą beczkę. Największa frajda była jeść to łyżeczką. Kiedyś druh zasytępowy po cichu zapchał się tym proszkiem i nieopatrznie trafił na nas. My w gadkę, a ten ani be ani me, po chwili nie wytrzymał i nastąpił wybuch śmiechu i obłok tego pyłu. Z mleka oczywiście produkowano lody.

Nie wiem jak to było wtedy z urządzeniami chłodniczymi w tamtych czasach u Fisiaków, ale pamiętam jak gruchnęła wieść, że wożą lód od Piecha. Polecieliśmy pędem nad staw, a tam istotnie wycinają bloki 50x30x30 cm i pakują na wozy. Idąc za wozami dotarliśmy na Niedziałkowskiego, na górce po lewej stronie na podwórku składowano te klocki w piramidę wysokości chyba 4 metrów. Całość obsypano warstwą trocin i tak do chyba końca maja, może i dłużej ubywało lodu. Mogła to być ekologiczna rezerwa na wypadek awarii agregatów. Zimy wtedy były siarczyste i ta grubość istotnie mogła być taka. Dziś takiego lodu już by nie urąbali. Ale lody to były bajka, Granowska wysiada.

Danuta Ignasiak: Raz koło Denysowej,róg Finansowej i Starorudzkiej zrzucono duże bloki lodu. Z koleżankami i kolegami taki jeden sobie przywłaszczyliśmy. Pokruszyliśmy i daliśmy do dużej miski. Na środku tej miski daliśmy słoik z: mlekiem w proszku, budyń, wodę, cukier i już nie pamiętam co. I kręciliśmy tym lodem, gdyż miały wyjść lody. Ale to było tylko podobne do lodów...

Piotr Zygmunt Kołakowski: Oprócz kultowych w Rudzie lodów od Fisiaka konsumowano też lody "Bambino" - były to lody na patyku o smaku śmietankowym. Loda należało spożyć w możliwie najkrótszym czasie, najlepiej zachłannymi "gryzami", w przeciwnym razie lód spadał na ziemię, a my zostawaliśmy z samym patykiem. W najlepszym razie mieliśmy rękę umazaną po łokieć. Udoskonalona wersja tego loda, która miała być pozbawiona już opisanych wyżej defektów, nosiła nazwę "Calipso". Tu producent w ogóle zrezygnował z instalowania patyka, obarczając tym zadaniem konsumenta. Jak przypomina znakomity badacz tematu i specjalista od mrożonek Bogdan K., dołączony do paczki patyczek był płaski, taliowany i doskonale przyjął się w gabinetach lekarskich jako przyrząd do badania gardła i powiększonych migdałków. Nabywca loda mógł samodzielnie podjąć decyzję, czy zje go patyczkiem-łyżeczką, czy też podejmie śmiałą próbę nabicia loda na patyk. Decyzję należało podjąć w oparciu o panujące warunki atmosferyczne i stopień zmrożenia loda. Praktyka wskazywała na korzystanie z pierwszej metody, choć po kilku minutach trzymało się w garści roztopioną breję, to jednak straty na lodzie były i tak mniejsze niż w przypadku niefachowego nabicia na patyk. Wprowadzone na krótko lody "Śnieżki" oklejone z obu stron wafelkami, nie rozwiązały nabrzmiałych problemów spożycia loda. A wracając do mleka i tego, co się z niego robiło... Jeszcze lepsze było przeraźliwie słodkie mleko skondensowane w tubkach. Każdy doskonale wiedział, że inne użycie tego smakołyku, jak bezpośrednie wtłoczenie do organizmu, było by czystą stratą. Stratą niewybaczalną tym bardziej, że mleczko było praktycznie nie do zdobycia. Występowało także w wersji czekoladowej. Od wujka Reagana też było osiągalne... Może i w św. Józefie??? Tego nie wiem...

Maciej Tarnowski: Odbiegając trochę od tych mlecznych tematów... Przypomniało mi się, że dobry obiad i do tego w lesie! można było zjeść w restauracji "Samanta" (jak ktoś zgłodniał po spacerze :D ). To były czasy...

Katarzyna Bernacik: Pamiętam w lesie na ul. Popioły taką restaurację, ale nie wiem czy o tą samą chodzi. jak byłam dzieckiem to raz jeden jadłam tam zupę szczawiową. Była przepyszna!

Piotr Zygmunt Kołakowski: Należy dla porządku wspomnieć o klimatycznym barze "Zamiejskim". Jadałem tam zupę pomidorową i leniwe posypane cukrem i cynamonem. Smak pomidorowej tak mi, jako dziecku, odpowiadał, że nie chciałem jeść przygotowanej przez Mamę w domu przyrządzanej na pewno według najlepszej dostępnej technologii.Domowe leniwe w moim ówczesnym mniemaniu z trudem, bo z trudem, ale dorównywały tym barowym. W latach 60-tych przy kasie dostawało się aluminiowy żeton, który następnie oddawało się przy okienku. Dla pewności Pani przy ladzie krzyczała na najwyższych rejestrach LENIWEEEEEE RAZZZZZ!!!!. Była przy tym celebra, prawie jak w filmie "Miś". W epoce wczesnego Gierka pojawiły się na stolikach plastikowe kwiaty w plastikowych wazonach i serwetniki z serwetkami podzielonymi na połowę. Żetony zostały zastąpione paragonami. Fascynowała mnie również tablica z jadłospisem z plastikowymi literami umieszczanymi na wcisk. Tablica posłużyła do opanowania trudnej sztuki czytania i, jak poszedłem do I klasy, Pani zapytała mnie, gdzie się nauczyłem tak dobrze czytać. Jak powiedziałem, że w barze mlecznym - wzbudzało to wesołość, czego nie byłem w stanie pojąć. Wydawało mi się, że dzieci w Rudzie powszechnie uczą sie czytać z jadłospisu...

Jerzy Andrzej Ciemnoczułowski: Do dziś nie mogę zapomnieć zapiekanych kluseczek z serem w przedszkolu u Habika. Szczególnie jak się dostało tą górną warstwę z przypieczoną na złoty kolor, to był mój specjał no i jeszcze zupa fasolowa. A czyś przeciwnym jest dla mnie smak pomidorowej z ryżem, jeszcze w szkole na stołówce musiałem jeść te różowo mdłe "pomyje".

Hanka Marconi: To mnie sie skojarzyło, że w przedszkolu u "Habika" był żółty ser w takich długich puszkach - miękki i bardzo dobry. Poza tym mieliśmy jakąś zupę mleczna o ciekawym smaku i nigdy później nie jadłam nic podobnego. Az tu kiedyś, w Szwecji, kupiłam ryż błyskawiczny w platkach i zrobiłam na mleku. I nagle przyszlo olsnienie...