Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

Z cyklu: Życie w Rudzie - O wodzie i wielkim praniu

wspomnienia Klubowiczów

Jerzy Andrzej Ciemnoczułowski: Woda z kranu, co za paskudztwo... Kiedy ja bywałem u ciotki na Nawrot, nie szło pić herbaty, tylko ją gryźliśmy mówiąc "żelazna woda". Jednak herbata ze studni na Rudzie miała swój smak, szkoda że te powiercone studnie głębinowe jedna przy Ujście, a druga niedaleko Piecha, skutecznie obniżyły lustro wody i studnie nam powysychały. Teraz po upadku przemysłu bawełnianego, który zużywał ogromne ilości wody i trzeba było nie tylko kolejnej nitki z Sulejowa, ale i poboru wspaniałej wody z głebokich odwiertów, musimy dalej pić wodę ze zbiornika sulejowskiego, aby nie zamuliły się rurociągi. Prawda,że zazdrościliśmy tym z bloków kąpieli w wannach z bojlerami, to był luksus jak na tamte czasy. Ale uroku trzaskającego ognia w piecu i tego innego ciepła to już na Retkini nie mam. Brakuje też tej ciszy i śpiewu ptaków, a co mam za to, poranną pobódke w postaci starego diesla sąsiada, i dalej kolejnego i kolejnego instrumentu z tej orkiestry, aż przychodzi pora na moje solo. Tam prawie wszyscy się znaliśmy, a tu w blokowiskach wymieniamy grzecznościowe ..bry. A jeszcze co do wody, kiedyś za blokami na łąkach ktoś postawił sobie szklarnię i chodował pomidory. Któregoś dnia brat zakupił te pomidory po okazyjnej cenie - i dostalismy wysypki. Jak się okazało pomidory były podlewane wodą z Neru bo blisko i tanio. To były pierwsze symptomy ściekających pozostałości nawozów z pól do Neru.

Piotr Zygmunt Kołakowski: Z tą rudzką wodą to dziwna sprawa. W ogrodzie w moim dawnym domu na Ujście była studnia, w której była znakomita woda. Znajomi chętnie pili u nas herbatę, która wybornie smakowała. Natomiast najbliżsi sąsiedzi mieli studnię głębinową i latem nie mieli już wody, a jak mieli była zażelaziona i zamanganiona. A u nas zawsze była woda i sąsiedzi od nas ją wówczas ciągnęli, a zużywali duże ilości (warsztat stolarski). Odległość między ujęciami wynosiła ok. 60 m. Na studiach miałem laborkę z Technologii wody i ścieków i badaliśmy chromatografem cieczowym jej skład. Widocznie wody te pochodziły z różnych złóż, czy też warstw wodonośnych.

Zbigniew Okruszek: Ruda Pabianicka na terenie Łodzi zawsze należała do dzielnic znajdujących sie na szarym końcu jeżeli chodzi o dostęp do wody pitnej, kanalizację. Dopiero dosłownie w ciągu ostatnich lat poprawiło sie w tej materii: już nie jeżdżą chyba po Rudzie beczkowozy dowożące wodę ludziom, duża część ulic jest skanalizowana, zgazyfikowana i w związku z tym warunki życia się poprawiły. Opowiem jak to było w moim przypadku. Po wojnie, jedynym medium, które było w moim rodzinnym domu, to był prąd. Woda była czerpana z przydomowej studni. Sławojka była w podwórku. Pamiętam sobotnie kąpiele, odbywające się w porze nadawania przez radio Matysiaków. Na środku kuchni stawała blaszana wanna, pożyczana od sąsiadki. Na piecu (oczywiście węglowym) stał kocioł, w którym gotowała sie woda. Najpierw kąpały się (czy były kąpane) dzieci, później, po częściowej wymianie wody, która ostygła, dorośli. Sobota, to było święto. Na codzień musiała wystarczać miska z wodą. Oczywiście po kąpieli zużytą wodę trzeba było wynieść do wykopanego w ogródku dołka. Dopiero pod koniec lat 50-tych założony został hydrofor podłączony do owej studni, wykopane niewielkie szambo i urządzona łazienka z WC. TO BYŁ LUKSUS. Pamiętam wycieczki sąsiadów podziwiających i zazdroszczących nam tych wygód. Jedynym mankamentem było to, że szambo trzeba było często opróżniać. Wobec tego po kąpieli woda była jak dawniej wynoszona z wanny wiaderkiem.

Pranie to była osobna historia. Początkowo robiła to mama z babcią ręcznie: balia, tara, mydło, kocioł na piecu z gotującą się bielizną. Dla nas to był jednak dobry dzień, bo byliśmy wręcz wyganiani z domu, żebyśmy nie plątali sie pod nogami. Później znany niektórym pan Parnowski, który był elektrykiem skonstruował pralkę mechaniczną, wirnikową. I tą pralkę wypożyczał, za niewielką opłatą, sąsiadom. To był szalony postęp. Nasza własna SHL-ka (a nie Frania) pojawiła się dużo później. Pralka automatyczna, to lata u nas 80-te, bo pamiętam, że pieluchy starszego syna - 76 r. - zasuwałem w owej SHL-ce, zaś młodszego - 83 r. - już w automacie. Następnym etapem, po praniu, było maglowanie...

Piotr Zygmunt Kołakowski: Technologia prania była mnie więcej podobna, z tym, że u mnie w domu była osobna pralnia z wmurowanym kotłem do gotowania bielizny. Po koniec prania dodawało się ultramarynę dla poprawy efektu bieli. Później pralnia była niepotrzebna, a że była przedłużeniem garażu, to nie było problemu ze zmianą funkcji. Rodzice mieli w latach 60-tych węgierską pralkę o takim owalnym kształcie z wbudowaną wirówką - taki prymitywny, jak na dzisiejsze postrzeganie tematu - półautomat. Nie wiem, jak się ten sprzęt znalazł w ich posiadaniu. Do maglą chodziło się na Odrzańską - taki drewniany domek obity papą.Albo do konkurencji na Niedziałkowkiego, ale to chyba później. Latem był wózek, a zimą sanki. A w latach 70-tych wytwór węgierskiej myśli technicznej się zepsuł i Mama oddawała już rzeczy do prania koło lodziarni Fisaka. Była tam spółdzielnia "Czystość"

Mika Kobylińska-Próchnicka: A, to w temacie i prania i kąpania mamy bardzo podobne wspomnienia. W domu moich dziadków były murowane komórki i jedno takie pomieszczenie zwane pralnią. Stał tam taki wielki kocioł tzn. taki parnik dla świń i służył do gotowania tego prania. Takie wielkie pranie odbywało się raz na jakiś czas i zajmowało cały dzień, przychodziła wtedy do nas taka pani do pomocy. Oczywiście oprócz tego kotła to była wielka balia drewniana, no i ręczna wyżymaczka. Woda oczywiście ze studni z pompą.

Do magla chodziłam z babcią na Pabianicką koło poczty. Była taka wielka maszyna do maglowania z takim kołem do kręcenia, później była już elektryczna. Pranie nawijało się na takie duże drewniane wałki wkładało w tę maszynę. Robiło się to wszystko samemu. I tak schodził kolejny dzień przy praniu:))) Zupełnie jakby nie można było wrzucić do automatu :))) I z takich rzeczy, pamiętam jeszcze pranie firanek, tych sznurkowych. Później się je ramowało czyli oczko po oczku zakładało na gwoździki na takich drewnianych ramach. Dzieci miały zajęcie

Mariusz Czerwiński: Ta Pani (przychodząca do pomocy) była zapewne jedną z przedwojennych jeszcze praczek, które były wynajmowane w domach, w których mężczyzna miał status co najmniej robotnika wykwalifikowanego. W latach sześćdziesiątych widziałem taką praczkę w akcji. Ręcznie wyżymała nad balią w tempie, przy którym niejednemu facetowi odpadły by łapska. Jedna z takich praczek opierała dom moich wujostwa i bardzo lubiła prać u ciotki, a interesujący był powód jej zadowolenia! Mówiła: "Jo to lubie u Pani proć, bo jak piere u tej X..., to tam som same baby i ni mo nawet jednych kalesun, a u Pani to som zawse jakieś kalesuny do pronia, a som kalesuny to sie zawse dobze pieze". Boki zrywałem, jak słuchałem takich opowieści rodzinnych i pozarodzinnych.

Piotr Czech: W rzeczy samej, praczka była w użyciu i w moim domu rodzinnym, w erze przedpralkowej. A był to naprawdę kawał baby! Potrafiła duży kocioł do gotowania bielizny (pełny i gorący!) zdjąć sama w kuchni "z ognia", jak się mówiło, wynieść do "sieni" albo i "na dwór". Żeby się w domu za bardzo nie naparowało. Pranie trwało z reguły jakieś trzy dni. Tzw. "białe" moczyło się całą noc, spierało "z pierwszego", potem gotowało w mydlinach, chyba z dodatkiem sody, prało "z drugiego" (prało się - oczywiście - na tarze), płukało 2 - 3 razy, farbkowało "Ultramaryną" i krochmaliło. Wieszanie na strychu, do suszenia, kończyło ten cały proces. Bielizna była śnieżnobiała - bardziej niż w dzisiejszych telewizyjnych reklamach proszków do prania. A która z dzisiejszych młodych gospodyń wie, co to "Ultramaryna", albo z czego, jak i po co przyrządza się krochmal lub co kryje się pod nazwą "Biały Jeleń"?

Zbigniew Okruszek: Po pewnym czasie i u nas udało sie wygospodarować pomieszczenie na pralnię, gdzie stała SHL-ka z wyżymaczką i był parnik. Z nabyciem parnika wydaje mi się, że były jakieś kłopoty, bo przysługiwał tylko producentom trzody chlewnej. W końcu jakiś wujek ze wsi zdobył stosowne zaświadczenie i kupiony był Samopomocy Chłopskiej na Rudzkiej. Służył długie lata, aż przestał być potrzebny i zawieźliśmy go na złom. A bielizna schła zimą na strychu, zaś latem w ogródku. Magli w okolicy nigdy nie brakowało. My chodziliśmy na Przystań, na Dubois, na Uroczysko. Albo samoobsługowo, albo się pranie zostawiało. Jeszcze mam w uszach ten terkot przy przesuwaniu wypełnionej kamieniami skrzyni po wałkach. A w ostatniejszych czasach bielizna była maglowana na Pabianickiej obok fotografa, szklarza i Cepelii. To był już magiel parowy. Co jo godom:) U nas mówiło sie nie ten magiel, tylko ta magiel, np. idziemy do magli:)