wspomnienia Klubowiczów
Piotr Zygmunt Kołakowski: A ja pamiętam historię, jak z przyjaciółmi wybraliśmy się na wycieczkę motorowerową. Nie miałem własnego pojazdu i musiałem pożyczyć od sąsiada zdezelowanego Komarka. W sumie jechało się fajnie, ale co kilkanaście kilometrów spadał łańcuch. Cała wycieczka się wówczas zatrzymywała i każdy próbował mi pomóc. Po kilku razach nie było już ofert pomocy i stałem się uciążliwym współtowarzyszem. W końcu po raz kolejny spadł mi łańcuch i nikt jakoś nie kwapił się, aby mi pomóc, a uszkodzenie było tego typu, że potrzebne były 2 osoby do założenia łańcucha. Mija 15 min., 20 i nikt nie nadjeżdża. W końcu słyszę warkot silnika. Szybko przewróciłem maszynę, obcasem buta skopałem trawę, sam przewiesiłem się przez pochyłe drzewo, wywaliłem jęzor uprzednio pobrudziwszy się błotem. Nadjechał kolega - stanął jak wryty, zaczął biegać dookoła i jak zabierał się do sztucznego oddychania, to już nie wytrzymałem... Kolega zaczął gonić mnie po lesie wygłaszając bardzo niecenzuralne opinie o mnie. Oj dostało mi sie... Ale kawał był udany.
Zbigniew Okruszek: To były bardzo porządne rowery. Nastała na składaki moda, więc nie mogłem być w tyle i kupiłem. Już za swoje zarobione pieniądze (zresztą za pierwszą kasę kupiłem na raty aparat foto Zenit B, który służył mi długie lata i gdzieś tam leży na półce). Oczywiście nie wiem po co mi był ten zamek do składania, bo go nigdy nie składałem. Śmigałem tym rowerkiem po Łodzi, ale i dalej - do Kolumny, Tuszyna..., a przede wszystkim do narzeczonej. Jak już dojechałem, to ona wsiadała na rower, a ja za rowerem:) Ale nie musiałem już nocą z Dąbrowy jeździć do Rudy nocnymi autobusami i tramwajami. Dzięki temu rowerowi byłem wtedy ze 20 kg młodszy. Oczywiście namówiłem ją i też sobie kupiła - Czajkę. Teraz też mam rower - poziomy. Ot co ...
Piotr Zygmunt Kołakowski: Przed epoką rowerów górskich, które nie wiedzieć czemu opanowały Polskę w przeciwieństwie do krajów ościennych, wypadało mieć składaka. Inaczej nie można było pokazać się w towarzystwie. Przed swoją wyprowadzką z Rudy zakupiłem do spółki z Ojcem rower Jubilat - taki duży składak z przerzutką w tylnej piaście. Ponieważ zaczynała się epoka niedoboru wszystkiego, musieliśmy zająć kolejkę w sklepie na Retkini - codziennie była sprawdzana obecność. Dwa razy nie odnotowano naszej obecności i mieliśmy duże kłopoty z kontynuacją uczestnictwa w kolejce. Potem byłem taki oblatany w zwyczajach kolejkowych, że załapałem się do komitetu kolejkowego na Piotrkowskiej i dostałem (bo nie mówiło się:kupiłem) walizkową maszynę do szycia Łucznik, którą nota bene mam do dzisiaj... A ile rzeczy się uszyło... W tym czasie można było dostać gotowe wykroje spodni i koszul. Był taki sklep na Pietrynie...
Katarzyna Bernacik: Kiedy byłam dzieckiem bawiliśmy się często w lasku przy Orłowskiej. Teraz jest on otoczony murem od wielu już lat, ale kiedyś była dla nas świetnym terenem zabaw. Była tam też dziura - wysypisko śmieci (ale o tym nie wiedzieliśmy). Ale my jako dzieci grzebaliśmy tam i... pewnego dnia wygrzebaliśmy czaszkę zwierzęcia... Wyobraźcie sobie... Myśleliśmy, ze dokonaliśmy odkrycia archeologicznego. Z wypiekami na twarzach oglądaliśmy te czaszkę i dumni poszliśmy pokazać rodzicom. Mój dziadem o mało nie umarł ze śmiechu, kiedy wygłosiłam przemówienie, że jest to czaszka starożytnego zwierza, pewnie dinozaura... Hmm, to była czaszka krowy...
Piotr Zygmunt Kołakowski: Kiedyś na Marysinie był Zespół Adwokacki, było tak napisane na 2 szybach okna. Jedna szyba sie stłukła, wstawiono nowa. Ale kto by myślał o uzupełnieniu napisu. Przez wiele lat czytaliśmy zaśmiewając się: "pół kacki". Zespołu dawno nie było, ale tajemnicze - pół kacki - intrygowało...
W szczenięcych czasach obmyśliliśmy taką akcję - ze znajomymi wsiadamy to tramwaju w tłusty czwartek. I odgrywamy scenkę:
- Kurcze, tłusty czwartek, a ja pączka nawet nie zjadłem.
Więc nachylam się do takiego dziwnego urządzenia z guzikiem, udaję że przyciskam i mówię.
- Trzy pączki poproszę.
Ludzie na nas jak na durni patrzeli. A na następnym przystanku kumpel już z trzema pączkami i paragonem wsiada i pyta.
- Kto pączki zamawiał?
Odbieram, płacę, on mi resztę wydaje... a miny całego tramwaju powalające. I gdy już ma wychodzić, jeden z pasażerów, starszy pan z pełną powagą.
- Można zamawiać bezpośrednio u pana?
Wtedy już nie wytrzymaliśmy ;)
Danuta Ignasiak: Do portfela dawaliśmy stare czerwone sto zł, kawałek było widać. Portfel był uwiązany na nitce i jak ktoś się schylił, to pociągaliśmy. Niektórzy się uśmiechali, lecz niektórzy się denerwowali. Pukaliśmy w okna i uciekaliśmy.
Jednego dnia bawiłam się w oknie zapaloną świeczką. Od tej świeczki zapaliła się lekko firanka. Poszłam po garnuszek z wodą i polałam gasząc. Odstawiłam garnuszek, a kiedy się odwróciłam firanka cała była w ogniu, nawet okiennice zaczęły się palić. Ale z bratem to ugasiliśmy. Po 13-tej z pracy przyszła mama. Myślałam, że nic nie zauważy. Ale zauważyła i do mnie, a ja mówię, że to nie ja, że to mój brat podpalił. Dostał takie lanie, myślałam, że go mama udusi. A kiedy to się wydało, że to ja, to już lania nie było.
Piotr Zygmunt Kołakowski: Ze śmietnika brało się choinkę wyniesioną z domu po Bożym Narodzeniu. Opierało się o drzwi nielubianej osoby i naciskało się na dzwonek. Po otwarciu, drzwi przez ową jejmość, choinka z całym bagażem spadających szpilek upadała do wnętrza mieszkania...
Jerzy Andrzej Ciemnoczułowski: Na lotnisku ćwiczyły oddziały milicji, pozoranci rzucali świece łzawiące, a armatki z wodą je gasiły i rozpędzały tłum strajkujących "wichrzycieli". Po tej zabawie zostawały zgaszone świece dymne i łzawiące. Kiedyś taki proszek ze świecy nasypałem na lekcji u Świtalskiej na kaloryfer, po iluś tam minutach, dziewczyny zaczęły kwękać, że coś szczypie w oczy, Świtalska stwierdziła, że ją nie szczypie, ale jak zacznie to... No i zaszczypało, wrzask, straszenie, ponieważ część kolegów wiedziała o moim wyczynie, więc się przyznałem, że bawiłem się świecą łzawiącą i nie umyłem rąk. Idź i umyj tylko dobrze. A na przerwie wytrzepałem pył z kaloryfera i było ogólne wietrzenie.
Mika Kobylińska: No to przyznam się. Kiedy jechałam po raz pierwszy jako przyszły kierowca samochodem marki Fiat 126p, nie wyrobiłam na zakręcie i uszkodziłam co nieco stojącą tam ławeczkę. Ławeczka stała pod krzyżem, a krzyż na rogu Farnej i Konnej :D Prędkość była zawrotna, gdzieś tak 10 km. A mąż, występujący w roli instruktora powiedział tylko: "mówiłem skręcaj!!" Dzisiaj ławeczki nie ma tam od lat, ale to już nie jest moja wina:)))
Monika Mimiec: w przedszkolu rozbiłam koleżance głowę klamką przy drzwiach, nie mam pojęcia, jak to się stało, ale dzieci potrafią. Nie przyznałam się :(
Ryszard Łągiewczyk: Przy VIII TPD robili wykopy pod fundamenty szkoły 63. Walczyliśmy w nich po lekcjach na co się dało, latały też kamienie. Trafiłem kolegę w głowę, polała się krew, a ja miałem obniżony stopień ze sprawowania. Pytam za co??? A hełm nie łaska było przyodziać???
Wspominałem gdzieś, że po drugiej stronie Ekonomicznej 40, 42, 44 było pole, na którym po żniwach i zimą ćwiczyli p-lotnicy z Lublinka. Stanąłem kiedyś w pobliżu jakiegoś działa, a one były już wysokiej klasy, bo automatycznie obracały się i podnosiły lufy na cel. Usłyszałem PADNIJ!!! Padłem. Kilkanaście centymetrów nad łeputkiem przeszła lufa o znacznej średnicy. Od jakiegoś sierżanta dostałem pasem raz, a zdrowo. Nie miałem żalu. Prawdopododobnie uratował mi życie lub co najmniej połamane gnaty.
I jeszcze coś. Miałem ze 3 lata. Finansowa, na przeciw sklepu po schódkach, późna jesień. Lutek Pankowski mieszkający obok (I piętro) wydrążył dynię, zrobił oczy, nos, zębate usta i do środka wstawił świeczkę. Wiedział, że wieczorami Pani Z. lubi popatrzeć w świetle księżyca na ogród. Co prawda mizerny. Na sznurze opuścił dynię przed jej okno. Ten wrzask pamiętam do dziś. Pani Z. zemdlała, a sąsiedzi zbiegli się ją ratować.
Hanka Marconi: A żeby nie być świętą to powiem, że z okna naszego mieszkania na pierwszym piętrze (Rudzka 41) wylewaliśmy wodę na niedzielnie ubranych przechodniow. Na ogół udawało się, bo ilość wody nie była taka duża no i chowaliśmy się (z bratem), lecz raz jakiś gość przyszedł na górę i poskarżył rodzicom i... były wciry...
Piotr Zygmunt Kołakowski: A ja pamiętam jak w blokach na Odrzańskiej łączyło się mocnymi sznurkami klamki drzwi vis-a-vis, dzwoniło się do lokatorów i w nogi, ale tylko na parter, żeby nacieszyć się efektem. Ubaw był po pachy... A pamiętacie radyjko z bąkiem ? - Była to barbarzyńska zabawa polegająca na złapaniu do pudełka od zapałek, bąka (trzmiela) i przykładaniu go do ucha w celu słuchania audycji. Wkład do radia mogła czasami zastąpić tłusta mucha ze śmietnika lub chrabąszcz. Rozwinięciem tej okrutnej rozrywki było przywiązanie do nogi owada nitki i puszczenie go wolno. Pomimo licznych głosów oburzenia, "radyjko" cieszyło się dużą popularnością.
Sławomir Fraszka: A jeszcze wkładało się żaby złapane po drodze do szkoły na łąkach Piecha za kołnierze, przeważnie dziewczynom...