Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

Faktów kilka z żywota człowieka poczciwego, część II

wspomnienia Jana Próchnickiego

Tutaj ciekawostka. Wśród lokatorów, którzy zamieszkiwali w kamienicy pana Posta, w okresie do II Wojny Światowej, było aż dziewięciu tramwajarzy. Miejscem ich pracy były tramwaje i ich zaplecze. Były to tramwaje podmiejskie, które łączyły Łódź z Tuszynem, Pabianicami, Aleksandrowem, Zgierzem i Ozorkowem. Przedsiębiorstwo nazywało się "Łódzkie Wąskotorowe Elektryczne Koleje Dojazdowe" - w skrócie ŁWEKD. Biura mieściły się w Łodzi przy ulicy Piotrkowskiej 77. Zajezdnie były trzy. W Chocianowicach, w Helenówku i na Brusie. Pierwsza obsługiwała linię do Tuszyna przez Rudę i Rzgów i do Pabianic. Druga Zgierz i Ozorków, trzecia Aleksandrów przez Konstantynów.

Jeszcze kilka lat po I Wojnie Światowej tramwaj docierał tylko do Rudy, a dalej do Tuszyna jeździła kolejka. Był to mały parowozik ciągnący za sobą parę wagonów i kursujący tylko parę razy dziennie. Po wybudowaniu trakcji elektrycznej pojechał tramwaj. Pamiętam jednego z maszynistów tego parowozu. To był pan Gawłowski. Człowiek miał wąsy i dużą brodę, jak Car Mikołaj.

Każdy wagon motorowy miał na dachu nad peronami tablice informacyjne dokąd ten tramwaj jedzie. Do Tuszyna i Ozorkowa były to tablice w kolorze niebieskim, do Zgierza i Pabianic w kolorze białym, do Rudy i Aleksandrowa w kolorze czerwonym. Od kolei Obwodowej do Górnego Rynku tablica była niebiesko biała.

Tramwaje do Pabianic, Rudy i Tuszyna odchodziły z Górnego Rynku w Łodzi, a do Aleksandrowa, Ozorkowa i Zgierza z Bałuckiego Rynku w Łodzi. Wagony doczepne miały odkryte perony i wyjątek stanowiły tu wagony doczepiane do kolejki, które miały perony kryte. Pamiętam, ze długo jeszcze tylne światła ostrzegawcze to były latarnie naftowe, zawieszane o zmroku. Tabor był spadkiem po czasach rosyjskich i był produkowany przez "Rosyjskie Powszechne Towarzystwo Elektryczne". Dopiero parę lat przed wojną zakupiono nowoczesne wagony firmy "Lilpop Rau Loewenstein". Wagony te obsługiwały linie do Zgierza i Ozorkowa. Wszystkie wagony motorowe były podzielone na dwie części. Mniejsza, ośmioosobowa miała siedzenia wyłożone miękkimi poduszkami. Była to II klasa i przejazd kosztował więcej. Reszta to była klasa III.

Ruda rozciągała się z północy na południe od mostu Kolei Obwodowej do rzeki Ner, a od zachodu do wschodu od Lublinka do Chojen. Lewa strona ulicy Staszyca, parzysta była mało zabudowana (ul. Staszyca była główną ulicą prowadzącą z Łodzi do Pabianic) i dopiero przed Prądzyńskiego stała jednopiętrowa kamienica. Potem długo nic, pałac Maistra, dwa niskie domki mieszkalne na rogu 3-go Maja i do Czarnej Rzeki (Jasień) znów nic. Po drugiej stronie rzeki resztki fabryki Szrettera i mały domek mieszkalny. Za Starorudzką na wysokości ul. Garapicha budynki starej fabryki, w której mieściły się Wojskowe Zakłady Naprawcze. Spłonęły one gdzieś około 1926 roku. Piekarnia i dom mieszkalny pana Andrzejczaka, pusty plac i kuźnia pana Krukowskiego z domem mieszkalnym w głębi.

Kamienica pana Posta na rogu Rynkowej, dalej pusto i drewniany domek w głębi pana Majkowskiego. Pusto i dopiero na rogu Legionów dom Cereckiego z piekarnią i sklepem. Na drugim rogu jednopiętrowa kamienica pana Sautra z jego sklepem spożywczym i szewcem panem Garwickim. Niski drewniany domek i jednopiętrowa kamienica pana Millera, piekarza z ulicy Piłsudskiego. Pusty plac, na którym później pan Jarzębowski wybuduje dom sobie i aptekę. Obok niski drewniany domek z dwoma rzeźnikami, braćmi Grinbaum, mały domeczek ze sklepem pani Kozłowskiej i pusty plac na rogu ulicy Piłsudskiego. Później na tym placu pan Jakubowski wybuduje okazały piętrowy dom, w którym znajdzie się rzeźnik pan Bosakowski, a na piętrze przychodnia lekarska Łódzkiej Kasy Chorych.

Na drugim rogu pusty plac, na którym później stanie stacja benzynowa i dalej mały domek drewniany cofnięty trochę od ulicy. Piętrowy dom z białej cegły państwa Gradowskich, dwa parterowe murowańce i na zakończenie pałac pana Maj era z ładnym parkiem. Rzeka Ner i granica miasta. Po prawej, nieparzystej stronie stał przy samym nasypie kolejowym domek parterowy, gdzie mieściła się szkoła. Na rogu z ul. Leszczową stał murowaniec piętrowy ze sklepem rzeźnika Zielińskiego. Dalej było ogrodnictwo pana Dziomdziory i nic aż do rzeki Jasień. Po drugiej stronie rzeki dwa murowane, parterowe domki pana Szera i znów nic aż do ulicy Bolesława. Tam parterowy domek z garażem obok. Mieszkał w nim inżynier drogowy, a w garażu stał walec. Do przystanku "Marysin" nic i dopiero tam piętrowy dom pana Wagnera, a obok zabudowania pana Dzieniakowskiego. Po drugiej stronie ul. l-go Maja sad pana Dzieniakowskiego i nic aż do rzeki Ner, która była granicą Rudy.

Oczywiście stan ten zmienił się do 1939 roku, ale ja wtedy miałem już 19 lat. Lata dziecinne mijały beztrosko na zabawach. Bawiliśmy się wtedy w kółko graniaste, czarnego luda, "budujemy mosty dla pana starosty", w Indian, kopaliśmy mieszkania w piasku, staczaliśmy bitwy na drewniane miecze na Rudzkiej Górze. W 1923 roku urodziła się moja siostra, Zosia. Wszystko jednak co dobre kiedyś się kończy. Zaczęły się obowiązki. Trzeba było iść do szkoły.

Ze szkołami to było w Rudzie marnie. Ani jednej szkoły z prawdziwego zdarzenia. Szkoła nr l w prywatnym budynku pana Rascha - jedna klasa na dole, druga na piętrze. Filia na Chachule jedna izba. Szkoła nr2 w dolnej Rudzie przy stawie Stefańskiego w budynku po majątku Ruda, w tak zwanym Familijnioku. Szkoła nr.3 (niemiecka) w budynku mieszkalnym.

Zacząłem w I Oddziale u Rascha. Wychowawcą i nauczycielem do wszystkiego był Pan Majer. Do II Oddziału chodziłem na Chachułę. Wychowawczynią i nauczycielką do wszystkiego była pani Kuczewska. Jej mąż też był nauczycielem i przez następne dwa lata był moim wychowawcą. W tym czasie rozpoczęto w dolnej Rudzie przy ulicy Zagłoby budowę prawdziwej szkoły. III Oddział zacząłem już w nowej szkole. To była szkoła! Sale szkolne przestronne, dobrze oświetlone, ogrzewanie centralne, łaźnia, duże boisko szkolne. Sala gimnastyczna niewielka, ale była. Szkoła była piętrowa, a w wysokim strychu była pracownia robót ręcznych. Służyła ona równocześnie do produkcji pomocy szkolnych, które wykonywał zatrudniony stolarz. Szkoła miała z tego dochody obracane na inne cele. Kierownikiem był pan Twaróg, dobry gospodarz. Przedmiotów nauczali już różni nauczyciele. Chodziłem do tej szkoły dwa lata i potem poszedłem do gimnazjum w Pabianicach. System oświaty był taki: siedem oddziałów szkoły powszechnej i koniec nauki, albo cztery oddziały i osiem klas gimnazjum zakończone maturą. Potem można było iść na studia wyższe. Zdałem egzamin do pierwszej klasy gimnazjum im. Jędrzeja Śniadeckiego w Pabianicach. Trzeba było dojeżdżać tramwajem - 20 minut jazdy. Jako dziecko pracownika ŁWEKD miałem bezpłatny bilet roczny, a ponieważ byłem synem kontrolera bilet był na przejazd II klasą.

Minęły dwa lata. Nastąpiła reorganizacja systemu oświaty i znów znalazłem się w klasie pierwszej. Teraz było tak: sześć oddziałów szkoły powszechnej, cztery klasy gimnazjum, mała matura, dwie klasy liceum, duża matura i świat stał otworem. Chciałem iść na chemię na politechnikę.

Zanim jednak napiszę o mojej nauce w gimnazjum poświęcę trochę czasu na opisanie edukacji mojej siostry. Poszła w swoim czasie do szkoły, ale prywatnej, pani Cecylii Waszczyńskiej w Łodzi przy ulicy Zielonej 15. Profesorem matematyki był tam mąż siostry mojej mamy, Weroniki, wujek Adam Kamiński. System oznaczania klas był tam trochę inny niż w szkołach państwowych. Zamiast klas I, II, III, były klasy A, B, C. Ponieważ Zosia umiała już czytać i pisać, poszła od razu do klasy B, zarabiając jeden rok nauki. Kończąc równoważnik klasy VI przeniosła się do gimnazjum im. Królowej Jadwigi w Pabianicach. Po ukończeniu klasy IV i uzyskaniu małej matury poszła do jednorocznego liceum Administracyjnego. Na tym zakończyła swoją edukację bo wybuchła wojna.

Ja w gimnazjum zacząłem od I klasy starego typu. Była to klasa A (niemieckojęzyczna). Klasa B była francuskojęzyczna. Wychowawcą w klasie był pan Bruździński, uczący polskiego. Niemieckiego uczył pan Bergfeld, starszy już człowiek, który od następnego roku przeszedł na emeryturę. Historii i geografii uczyła pani Helena Salska, świetna nauczycielka i wielka patriotka. Fizykę i chemię wykładał pan Wasilewski, a przyrodę pan Pawłowski. Religii uczył ksiądz Gogolewski, mieszkający w Tuszynie, a gimnastykę prowadził pan Czekaj Henryk, też świetny nauczyciel. Muzyki i śpiewu uczył pan Debich, który również prowadził szkolną orkiestrę dętą.

Woźnych było dwóch. Główny, reprezentujący szkołę na zewnątrz (był umundurowany), nazywał się Baszczyński i mieszkał z żoną w oficynie pod salą gimnastyczną. Pan Wągiel był woźnym zajmującym się sprzątaniem i paleniem w piecach. Sekretarzem był pan Świątek. Tym wszystkim rządził dyrektor Teodor Botner, który nastał w tym właśnie roku.

Kiedy zdałem do II klasy, I została zlikwidowana. Kiedy zdałem do klasy następnej, była to znowu klasa I. W tym czasie bowiem nastąpiła zmiana systemu oświaty. Cztery lata minęły jak z bata strzelił i przyszło zdawać małą maturę. Zdałem. W tym czasie zmieniło się paru nauczycieli. Odszedł pan Bruździński, a na jego miejsce przyszło dwóch nauczycieli od polskiego: pan Dobosiewicz i pani Stanisława Majewska, która mnie uczyła od III klasy. Była dopiero po studiach, ale była dobrą nauczycielką. Drugi polonista, pan Dobosiewicz, mikrego wzrostu, nie cieszył się wielkim uznaniem, ale okazał się bardzo porządnym człowiekiem. Po wojnie pracował w ministerstwie oświaty i pomógł bardzo wielu absolwentom naszego gimnazjum w ich życiowych sprawach. Geografię zaczął wykładać pan prof. Krawiec, odciążając panią prof. Salską. Łaciny uczyła pani prof. Kielarówna, bardzo sympatyczna osoba, a po niej przyszedł pan prof. Smokowski. Zawsze się elegancko ubierał. Rysunku uczył pan prof. Molenda, a robót ręcznych uczył pan prof. Skoczeń. Chemii uczyła pani prof. Kasperska (też świeżo po studiach), muzyki i śpiewu panna Bucheltówna, która prowadziła równocześnie chór szkolny i orkiestrę symfoniczną. Grałem w tej orkiestrze na kontrabasie. Orkiestrę dętą prowadził dalej pan Debich, a ja grałem w tej orkiestrze na basie B. Od IV klasy przybyła nowa lekcja - Przysposobienie Wojskowe, w skrócie PW. Prowadził je pan prof. podporucznik Czekaj, nauczyciel gimnastyki. To dzięki niemu nauczyłem się grać w siatkówkę, koszykówkę, hokeja, piłkę nożną. Na PW nauczyłem się strzelać.

Koniec II klasy liceum. Matura. Na sali gimnastycznej stół dla Komisji Egzaminacyjnej i rozdzielone ławki dla uczniów. Wokół pusto. Tylko na dole w stołówce, mamy przygotowujące kanapki i coś do picia. Zdałem i otrzymałem świadectwo dojrzałości. W tych czasach pełnoletniość uzyskiwało się po skończeniu 21 lat i szło się do wojska. Nie było wtedy żadnych odroczeń. Studia przerywano. Ponieważ było to bardzo złe, znowelizowano przepisy i kto chciał iść na studia mógł wstąpić do wojska na ochotnika zaraz po maturze, odsłużyć w Szkole Podchorążych jeden rok i był wolny. Mógł sobie spokojnie studiować. Miało to jeszcze drugą dobrą stronę. Można było sobie wybrać rodzaj wojsk. Ja wybrałem artylerię i poszedłem do podchorążówki we Włodzimierzu Wołyńskim. Po okresie dziewięciu miesięcy szkolenia zostałem odkomenderowany na praktykę do 7. pułku artylerii lekkiej do Częstochowy. Był czerwiec. Nie podobało mi się w tej jednostce i napisałem raport o przeniesienie do 10. pułku do Łodzi, a w październiku miałem iść do cywila. Nie miałem żadnych nadziei na pozytywne załatwienie mojego raportu, a tu niespodzianka. Zostałem przeniesiony. 21 sierpnia zameldowałem się w 10 pułku artylerii. Był to pierwszy dzień pełnej mobilizacji, bo wojna wisiała na włosku. Następnego dnia pojechałem na mobilizację koni, bo jak wiadomo konie stanowiły siłę pociągową.