wspomnienia Klubowiczów
Piotr Zygmunt Kołakowski: Jak smakuje kurzy rosół od kury z podwórka? Palce lizać! Dawniej na wiejskich weselach był środkiem dającym możliwość utrzymania równowagi, pomimo dużej ilości wypitego alkoholu. Stadko, w towarzystwie dorodnego koguta, przemierzało gospodarstwo moich dziadków wszerz i wzdłuż wyszukując co smaczniejsze kąski darowane przez naturę. W maju babcia nasadzała klukę na jaka. Kiedy jedna z kur zaczęła klukać zamiast gdakać, wiadomo było, że nadszedł czas przygotowania jej gniazda.
Pamiętam, że był to kosz pleciony po butli do wina. Został wymoszczony słomą, położyła tam mama kilkanaście jaj i posadziła klukę, która tylko na to czekała. Bywało, że brakło jeszcze odpowiedniej ilości jaj. Wówczas kluka dostawała jaja ślepe, wykonane z gipsu, by podtrzymać czas "klukania". Przy wymianie na prawdziwe, kurza mama wcale nie protestowała. Usiadła ostrożnie na gnieździe, dziobem przegarniała jajka, by otulić je szczelnie swymi piórkami. Siedziała grzecznie i cierpliwie przez 21 dni. Były krótkie przerwy na "własne potrzeby" i posiłek, co jednocześnie wiązało się z wietrzeniem gniazda. Po kilku dniach od nasadzenia babcia sprawdzała czy jaja się zakluły. Brała każde w dłonie otulając dość szczelnie, jedynie końce jaj były odsłonięte. Kierowała w stronę słońca, a drugi koniec do oka. Jeśli była w jajku ciemna plamka znaczyło, że rozwija się zarodek pisklęcia. W przeciwnym wypadku jajko było wyrzucane.
Dokładnie po 21 dniach, słychać było stukanie dziobkami w skorupkę jaja, ukrytych wewnątrz pisklaczków. Babcia czasem pomagała wydostać się na zewnątrz poprzez delikatne odłupywanie skorupki. Bywało, że wszystkie kurczaczki wykluły się jednego dnia. Słychać było kwilenie tych żółtych kuleczek, które po wysuszenia już biegały dookoła kluki, jak na zagniazdowniki przystało. Pierwszym posiłkiem było drobno posiekane żółtko z ugotowanego jajka. Przyjemnie było popatrzeć jak kurza mama troskliwie rozdrabnia dziobem co większe kosteczki i podaje maluchom.
Po kilku dniach kluka z dziećmi została umieszczona w klatce na podwórku. To było specjalne urządzenie do chowu młodego drobiu jak i królików. Miała około dwóch metrów długości, metr szerokości pół metra wysokości. Składała się z dwóch części. "Większa połowa" zabezpieczona była siatką drucianą, część druga miała zadaszenie i trzy ściany deskowane. W razie deszczu lub wiatru kluka z młodymi chowała się pod daszek w zaciszne miejsce. W klatce było korytko do wody i do karmy. Tutaj kurczaczki otrzymywały już drobno posiekane pokrzywy i listki komosy. Zbieraliśmy też ze stawu rzęsę na karmę, ale to szczególnie dla kaczek. Ech... Łza się w oku kręci... Dziś królują wielkie fermy hodowlane w których "produkuje" się kury, gęsi, indyki a nawet strusie. Żałośnie wyglądają te stworzenia ściśnięte w kurnikach, które mają tylko jeść, by w krótkim czasie znaleźć się na stołach amatorów mięsa kurzego. Bez dziennego światła, bez możliwości grzebania pod krzaczkiem łopianu, ze szczątkami pierza, oczekują na koniec cyklu hodowlanego. Jedne z ferm dostarczają jajek znoszonych przez tysiące niosek do konsumpcji, a inne, z domieszką zarodowych kogutów, przygotowują jajka do wylęgu w masowych inkubatorach. Paskudna produkcja.
Piotr Czech: Nie trzeba było na wsi mieszkać, żeby kurki po obejściu chodziły. U nas na Starogardzkiej prawie każdy ongiś jakiś drób lub króliki hodował. Moi Rodzice też - tym bardziej, że na Starym Rokiciu mieliśmy dużą działkę (i gospodarstwo ogrodnicze) więc i sianko, i jakieś zielenizny (po pieleniu w szklarniach) dla inwentarza były zawsze...
Zbigniew Okruszek: Tak jest. Kurki można było spotkać w większości domków w Rudzie. U nas zajmowała sie tym babcia i po jej śmierci tradycja zaginęła. Był kurnik. Od czasu do czasu było stadko piskląt. Oprócz tego mój brat hodował króliki. Te parę metrów kwadratowych ogródka do tego wszystkiego wystarczało. Trawa, trochę lucerny. Dla kur były gotowane łupiny z otrębami, drobniutko przez hodowczynię pokrojony suchy chleb. Inną rudzką pasją były gołębie, hodowane w wielu domach. W większości były to gołębie lotne, ale takie mniej zdatne do latania też trafiały do garnka. Szczególnie tam, gdzie były małe dzieci. Brywery, krymki, mewki, bociany, wajszwance i ile jeszcze innych ras. No i gołębiarze: szmata na kiju, donośny, charakterystyczny gwizd, na dachu przygotowana dracha(?), czyli siatka z podnoszoną ścianką - szybko opuszczaną z ukrycia przy pomocy długiego sznurka - do łapania "obcych". Obecnie w całej praktycznie Rudzie obowiązuje zakaz hodowli gołębi ze względu na lotnisko...
Elżbieta Świderska: U nas zawsze były zwierzaki. Np. Pucek, pies cudnej urody, prawie szpic, biały, puszysty. Podczas mojej matury w XX LO siedział pod szkołą i wył niemiłosiernie. Skąd on wiedział, że mnie coś robią, albo, że jestem w niebezpieczeństwie? Koty z psami żyły w wielkiej przyjaźni, bywało, że wzajemnie karmiły swoje nowonarodzone młode. A nasza Kozunia, prawdziwa koza, która przez rok zjadła nam całą prasę, 100 smoczków, 50 serwetek, butów itp.? Słodka - to była Kozunia mojego brata i moja. Spała na tapczanie w środkowym pokoju. A pies nasz ukochany, Filip habsbsburski stracił głos pod drzewami orzechów goniąc wiewiórki. Nauczył się chodzić po konarach...
A w ogrodzie, w dziupelce starej gruszy, zagnieździły się kowaliki, pani ornitolog z Łódzkiego Ogrodu Zoologicznego kazała nam je kilka godzin obserwować...