Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

MÓJ LASEK PRZY RUDZKIEJ

tekst Iwony Morawskiej

Lasek przy Rudzkiej

Widzę go codziennie - z okien mojego mieszkania, z podwórka, od strony ulicy, kiedy wracam z pracy. Widziałam go tak samo od najmłodszych lat. Tak zwany "małpi gaj"?! Nie lubię tej nazwy, wymyślonej przez licealistów "dwudziestki", która miała swoją siedzibę przy Rudzkiej 56. Ta ich nazwa jest taka... pogardliwa, odarta z sympatii dla tego miejsca. A "mój" lasek to lata zabaw dziecięcych, pierwsze obserwacje przyrody, pierwsze, nieśmiałe randki. Ten lasek to historia mojego dzieciństwa, dla mnie był wtedy prawie rajem na ziemi. Mogłam tu razem z okoliczną dzieciarnią rozwijać wodze wyobraźni, biegać, usprawniać się, wchodząc na drzewa i biegać po tych wszystkich dołach, górkach i pagórkach. Latem - puszcza indiańska, zimą - teren zabaw na śniegu. Dziwne, że takie miejsce tak szybko straciło swoje walory rekreacyjno-wypoczynkowe.

Zasadzony chyba we wczesnych latach 30. ubiegłego wieku przez pobliskiego fabrykanta, własciciela "białej" fabryki. Wtedy był był to teren prywatny, do którego nikt z mieszkańców Rudy Pabianickiej nie miał prawa wstępu. Fabrykant, nie wiem jak się nazywał, zagospodarował ten teren z fantazją: alejki, kanaliki wodne przecinające teren lasku z uroczymi okrągłymi mosteczkami na ścieżkach. (Na jednym z takich mostków jeszcze zimą 1960/61 roku stała moja półroczna siostra pozując do zdjęcia). Tuz po wojnie władze miasta udostępniły teren lasku mieszkańcom, mogli tam chodzić i wypoczywać. Było to ich ulubione miejsce do spacerów rodzinnych. Do "moich" czasów nie zostało juz nic z tamtych uroków urządzonych przez założyciela lasku. Jedynie ślady ścieżek i dwa zarosnięte i wysychające kanały rzeczne. Zamiast mostków kamienie po których można było przejść suchą nogą na drugi brzeg. Można je też było po prostu przeskoczyć - takich mini-rozmiarów były te "rzeczki".

Tu w latach siedemdziesiątych wraz z całym moim "podstawówkowym" towarzystwem byliśmy Indianami na tropie bladych twarzy. Tu wśród tajemnych ścieżek, między krzakami powstał świetnie ukryty wigwam zbudowany przez nasze żeńskie plemię: z gałązek, które wkrótce wypuściły nowe, zielone liście i wtopiły się idealnie w tło lasku. Z naszej kryjówki wyruszałyśmy na walkę z wrogim plemieniem Apaczów, czyli chłopaków z sąsiedztwa. Czasami obydwa nasze plemiona jednoczyły się w tropieniu "bladych twarzy", które akurat przechodziły którąś ze ścieżek w lasku. Czailiśmy sie wtedy i zza krzaków odzywaliśmy "groźnymi" głosami: "Stój, blada twarz! Jesteś otoczony!" Blada twarz musiała się poddać i prosić nas o łaskę. O dziwo, nasze indiańskie akcje nigdy nie spotkały się z agresją "bladych twarzy", nie pamiętam, żeby taki zatrzymywany obrzucił nas krzykami czy obelgami. Czy ludzie byli wtedy mniej nerwowi? Czy nasze "groźne głosy" brzmiały jednak nie dość groźnie?...

Lasek miał kilka charakterystycznych miejsc. Wystarczyło umówić się "przy okręcie" czy "na wyspie" i każdy wiedział, gdzie mamy się spotkać. "Okręt" to pochyłe drzewo, które stoi do dzisiaj - blisko wejścia od strony XX LO. To tam, tuż obok, pewnego dnia kręcono scenę z filmu "Ziemia obiecana". Ekipa filmowa ustawiła wtedy makietę jakiejś drewnianej chałupy - ku naszemu zdumieniu chata ta miała... tylko jedną ścianę! Odkryliśmy wówczas, wracając ze szkoły, że filmowcy to niesamowici "blagierzy"... Kolejną scenę kręcili bliżej łąk, tam gdzie drzewa już się kończyły i zaczynał teren porośnięty tylko trawą i niewielkimi krzaczkami. Dalej były już tylko łąki nad Nerem, ale niestety, oddzielone już wówczas nasypem utworzonym nad wodociągiem przeprowadzonym z Pilicy do Łodzi. Filmowcy poradzili sobie nawet z owym wodociągiem: tuż przed nim odpalili świece dymne, których żólty, okropnie drapiący w nozdrza i gardła dym szczelnie pozakrywał niewygodne świadectwo współczesności i działania człowieka. A nakręcana tam scena była ważna dla filmu: trzej główni aktorzy - Olbrychski, Pszoniak i Seweryn - biegli kilka metrów do butelek szampana, ustawionych na ziemi w naczyniu z lodem i pijąc toast wołali podekscytowani; "Tu stanie fabryka!...". Biegali do tego szampana chyba ze dwie godziny, w tą i z powrotem. Postanowiłam wtedy, że na pewno nie zostanę aktorką! Nudne to było niesamowicie, ale staliśmy wytrwale do końca zdjęć, jakby w poczuciu ważności tej chwili. Ekipa nakręcała tam jeszcze trzecie ujęcie, ale... zupełnie nie pamiętam, jakie.

Wracając do naszego okrętu... Przy "okręcie" był też... "dom", czyli kilka drzew tworzących takie ciekawe miejsce, które w naszej wyobraźni tworzyły kuchnię (z piecem do gotowania, czyli dziurą w pniu) i kilkoma pokojami. Na "okręt" wspinaliśmy się wiele razy i wybieraliśmy w dalekie podróże - oczywiście, kto wszedł najdalej (a jednocześnie najwyżej) na ów pochyły pień, ten był najlepszym podróżnikiem. Ja nigdy nie odważyłam się wejść wyżej niż dwa metry, no i słaby ze mnie obieżyświat!

W lasku było też pewne drzewo, nazywane przez nas "masztem". Drzewo to stało w połowie długości lasku (wzdłuż ulicy Rudzkiej), na granicy części wysokiej i niskiej - przy ścieżce, która prowadziła przez sam środek lasku. O tym naszym maszcie moja mama mówiła, że to jakieś rzadkie, śródziemnomorskie drzewo iglaste, zdaje się, że modrzew albo cis. Dla nas było to niezwykłe drzewo z powodu gęsto wystających suchych gałązek, które umożliwiały nam wygodne wdrapywanie się bardzo wysoko i obserwowanie stamtąd całej okolicy.

Ciekawym miejscem byla również nasza "wyspa". Wyspa, chociaż nie było tam nigdzie wody. Wokół "wyspy" było jednak duże zagłębienie, a na niej stały dwa drzewa: wierzba płacząca i inne, jakieś stare, pochyłe drzewo liściaste. Po kilku latach od przeprowadzenia wodociągu nasza "wyspa" stała się rzeczywistą wyspą, bo zagłębienie zapełniło się wodami gruntowymi zatrzymanymi przez ów wodociąg z Pilicy. Kilkanaście lat później cały "dolny" lasek utonął w tych wodach... Teraz nie da się już przejść suchą nogą naszymi ścieżkami tam na dole, a i górne partie lasku zarosły gęsto krzakami i... śmieciami przynoszonymi przez bezmyślnych mieszkańców z okolicy. Dzieci już się tu nie bawią.

"Dolny" lasek to również jedno smutne wspomnienie - szok z lat dziecinnych. Pewnego dnia zobaczyliśmy mężczyznę wchodzącego do lasku z małym psiakiem, który biegł obok nóg pana. Pan niósł też jakiś dziwny pakunek na ramieniu: coś długiego i chudego. Mężczyzna wszedł z pieskiem w chaszcze nieopodal naszej "wyspy" i po krótkiej chwili usłyszeliśmy jakiś huk i skamlenie psiaka. kiedy tam dobiegliśmy... znaleźliśmy zastrzelonego szczeniaka. Jego "pan" odszedł szybkim krokiem. Byliśmy zrozpaczeni i bezradni - nic nie dało się już zrobić.

Lasek w dniu dzisiejszym?... Dobrze że spadł śnieg i wszystko szczelnie pozakrywał! Jednak z uroków zimy nikt tu już nie korzysta, dzieci nie mają swoich górek do zjeżdżania na sankach. Nasze górki to już tylko dziko pozarastane nierówności terenu. Weszłam tam - z duszą na ramieniu - kilka dni temu... Być może to śnieg poprzykrywał znane ściezki, ale i latem trudno tam było jakąkolwiek odnaleźć. Ten lasek to tragiczne świadectwo niedbałości jego obecnego zarządcy, czyli Zieleni Miejskiej. Teren obraca się w ruinę od lat, coraz bardziej i bardziej. Wchodzą tam już tylko (a) bardzo zdesperowani, (b) bardzo odważni i (c) bardzo "nieporządni", którzy wciąż pozbywają się tam swoich domowych śmieci. W ubiegłym roku udalo mi się nawet spowodować akcję sprzątania - po kilku mejlach z załączonymi zdjęciami przysłano ludzi i pozbierano największe góry odpadków. Ale to tylko jednorazowa reakcja, niestety. Władzę pilnować muszą obywatele, bo sama pilnowac się nie umie. Może to jedyny sposób na uratowanie lasku? Nękanie jego zarządców ciągłymi wołaniami o interwencje, wzywanie do zagospodarowania terenu, aby przywrócić jego dawny, wypoczynkowy charakter?

Fotografia tytułowa: Iwona Morawska