Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

Miłość nie zna granic

Fragment książki Grzegorza Timofiejewa
Jest to pierwsza część autobiografii opisująca lata do II Wojny Światowej. Przedstawione fragmenty związane są z pobytem w Rudzie Pabianickiej, od około 1919 r.

Po krótkotrwałym pobycie z Zelowie znaleźliśmy się w Rudzie Pabianickiej. Wtedy Ruda nie miała obecnego, willowego jak gdyby, charakteru przedmieścia Łodzi. Było to niewielkie miasteczko z ludnością robotniczą, rzemieślniczą i pracowniczą. Fabryka Horaka (ob. Zakłady im. Armii Ludowej), warsztaty tramwajowe (Rudę z Łodzią łączyła dojazdówka), rzemiosło - stanowiły główne źródło utrzymania. Wielu jeździło do Łodzi - do fabryk i urzędów.

Zamieszkaliśmy na Marysinie, zaraz prawie przy skręcie do centrum Rudy, w domu braci Gradowskich. Zajęliśmy mieszkanie na parterze. Od kuchni wychodziło się do studni i ciągle kwiczących świń w podwórzu, ale od frontu wyjście było wprost na ulicę. Tu, przy drzwiach, stały dwie piękne brzozy, powierniczki moich pierwszych poetyckich wzruszeń.

Ciastka od Konrada diabli wzięli. Ale do licha z kremem! Niech go wylizują smarkacze! Byłem jedynym "mężczyzną" w domu i poczuwałem się do obowiązku pomagania w gospodarstwie. Matka chodziła uczyć do pobliskiej wsi Chocianowice. Jak tu nie pomóc? Noszenie wody, rąbanie drzewa, bieganie do sklepów i niektóre roboty w kuchni - to już była moja specjalność. Jacyś dobroczyńcy (YMCA czy amerykańska misja) wydawali czasem zupę, gotowane kakao i wyciskany świński tłuszcz, zwany "małpim". Trzeba było stanąć w kolejce. To i tamto, no i tak uzbierały się poważne obowiązki.

Ale gdy zrobiłem swoje, byłem wolny i wtedy owe dwie szeleszczące brzozy wiodły mnie w świat poetyckich uniesień. A Ruda dawała sposobność. Płynęła tu rzeka Ner. Piszę "płynęła", ponieważ obecny, uregulowany strumyk urąga tamtej głębokiej rzece. Płynęła, bo to była naprawdę rzeka z kąpielami, łowieniem ryb i od czasu do czasu topielcami. Nad jej nurtem przesiedziałem i przeleżałem wiele czasu. Było to "niepróżnujące próżnowanie", jako że nad Nerem "bujała moja poetycka dusza" i słuchała szmeru traw, szelestu wiatru, kumkania żab, lotu owadów, kwilenia ptaków. Po przyrodzie rosyjskiej w Tambowie teraz drugi tak serdecznie obcowałem z krajobrazem. Nie zawsze miałem przyjaciół; przyroda, jak najwierniejszy towarzysz, nigdy mnie nie opuściła. Przeżycia tych lat ujawniły się na trwałe w późniejszej mojej poezji jako elementy pejzażowe. W zetknięciu się z przyrodą i ze współżycia ze sprawami ludzkimi - zrodziła się moja poezja.

Pierwsze moje wiersze były strasznie żenujące. Co chciałem wyrażać, sam nie wiedziałem, a co najważniejsze - nie umiałem nic z sensem napisać. Nie miałem pojęcia o technice wiersza. Później już, gdy dowiedziałem się, że istnieje trzynastozgłoskowiec i gdy tę miarę usiłowałem stosować, strasznie się dziwiłem, że u Mickiewicza poezja jest, a u mnie nie wychodzi. To druzgocące odkrycie zwaliło mnie z nóg. Więc nie forma tylko? Wiersz musi być o czymś. A dlaczego?

Podjąłem ten "problem" w jednym z najwcześniejszych moich utworów:

Już nocy księżycowej paleta rozbłysła
i światu rzuca pierwsze słowa kolorowe...
Człowieku niecierpliwy, któryś we mnie, przestań!
Młodzieńczy i bezsenni zacznijmy rozmowę.

Ale wróćmy do innych uroków Rudy. Były dość liczne. Góra, z której zimą zjeżdżało się na sankach... Latem tor wyścigowy na drodze do Pabianic, tu można było popatrzeć na piękne kobiety i konie... A w centrum miasteczka zielenił się park Stefańskiego.

W parku odbywały się niedzielne zabawy, fajerwerki i inne cuda ogniste nad stawem, daleko mniejszym aniżeli dziś. Po alejkach kusząco chodziły panny, śmiały się, czy trzeba czy nie trzeba i nie zwracały na mnie uwagi.

A ja już interesowałem się kobietą "jako taką". Oczywiście, zainteresowania moje były czysto platoniczne.

W Łodzi wychodził "Bocian" oraz "Wolna myśl - wolne żarty". Nie ma co, było się na czym uświadamiać. "Wolnej myśli" nie należy mylić z "wolnomyślicielami", chodziło raczej o wolne żarty erotyczne.

Do reszty uświadomiłem się w rozmowach z rudzkimi chłopakami.

Chodziliśmy razem na ryby i raki. Przy rybach trzeba zdać egzamin cierpliwości, gadać nie wolno, szczupak pono przez wodę słyszy. Ale przy rakach? Zapuszcza się na dno rzeki zaraz przy brzegu "kancerek" czyli siatkę ze zdechłą żabą i nim się raki na tę ucztę nazłażą - trzeba czekać. A jak czekać, żeby gębą nie ruszyć?

Pewnego dnia wieczorem, gdyśmy już wszystko przegadali, Felek zapytał mnie, czy wiem, co to jest miłość.

O babach do późnej starości się gada, a cóż dopiero, gdy się jest chłopakiem. Zataiłem moją wiedzę z "Bociana" i powiedziałem sprytnie, że nie wiem. Niech się Felek zdradzi.

- No, to uważaj.

Wysłuchałem "wykładu" i zapytałem rozczarowany:

- I to jest cała miłość? Wszystko?
- A czego byś ty jeszcze chciał?

Felek spojrzał na mnie z politowaniem. Po chwili zanucił:

A na rynku Geyera
Szuka panna frajera.

"Nauka miłości" była prymitywna i brutalna. Później rozczytywałem się w romantykach, poznałem gorycze, a nawet piekielne męki kochania, choć rzecz działa się w książkach. Przylgnąłem chciwie do ideałów wypieszczonych w marzeniach Mickiewicza i Słowackiego. Gdy z życiu spotkały mnie zawody, wracało tamto urągliwe pytanie:
- A czego byś ty jeszcze chciał?

Odpowiadałem samemu sobie:
- Piękna miłości!

Ale ja się rozgadałem, tymczasem raki włażą na kancerek. Pochylam się nad ciemniejącą wodą (wieczór!) i ciągnę za kijek. Po ciężarze siatki poznaję, że połów będzie spory. Podrywam, kancerek śmiga na brzeg, a raki śmiesznie, nieporadnie rozłażą się po trawie. Najpiękniejszy bez kleszczy zwie się "kapeć". Wkładam wszystko do niewielkiego worka z pokrzywą (koniecznie!), a w nozdrza uderza mi woń zgniłych przybrzeżnych korzeni i wody. Raki chcą wyślizgnąć się z moich rąk, ale daremnie. Tylko ostatni uszczypnął mnie mocno. Na złość.

(...)

- Chłopczyku, gdzie tu mieszkają państwo Michalscy?

Chłopczyk zakręcił się na podwórzu na jednej łyżwie (była zima, mróz!) i odparł cieniutkim głosem:
- A to tu!

Kiedy wszedłem z siostrą do mieszkania i chłopczyk się rozebrał, okazało się, że to zgrabna dziewczyna z dużymi, ładnymi oczami.

Tak zaczęła się nasza znajomość z rodziną Michalskich, znajomość, która przeszła w wieloletnią, trwałą, głęboką przyjaźń.

Mieszkali parę domów od nas. Było ich sześcioro. Pani Krokowska, najstarsza wiekiem, babcia. Pani Michalska, nauczycielka, koleżanka mojej matki. Córeczka Marysia, ów właśnie "chłopczyk" i trzech synów. Ponieważ sam pan Michalski, oficer handlowej marynarki, czas spędzał na morzach i w ogóle na szerokim świecie bawił, troska o dom (ciężka w powojennych czasach) spadła na kobiety. Pierwszą rolę odgrywała babcia, zapobiegliwa gospodyni, serdeczna piastunka dzieci i w ogóle dobry duch ogniska.

Przychodziłem tu chętnie. Lgnąłem do ciepła i tej serdeczności, która nie każdej rodzinie jest przydana, a powstaje tylko tam, gdzie ludzie się rozumieją i nawzajem kochają.

Rodzina państwa Michalskich była wysoce inteligentna, wychowana w tradycjach narodowych powstań, żarliwie patriotyczna. Stanowiła wzór polskiego domu.

Pani Ksawera Krokowska, osoba przemiła, o nader życzliwym umyśle, zawsze pogodna i życzliwa ludziom - była siostrą znanego krytyka Bronisława Grabowskiego. Chętnie wspominała swoją młodość i różne przypadki, a to jak ją Anczyc w Krakowie do ołtarza prowadził, a to jakie dawniej pisarze spory toczyli i co się przydarzyło Prusowi albo Sienkiewiczowi. Słuchałem chciwie, przed moimi oczami powstawały dawne lata, ożywali ludzie. Wielcy pisarze nabierali cech arcyludzkich, niekiedy zabawnych, ale to właśnie zbliżało do mnie literaturę i sztukę.

Czytać zacząłem wcześnie, od razu po polsku i po rosyjsku. W Łapiguzach bojaźliwie przechodziłem obok wszystkich beczek: a nuż siedzi tu czterdziestu rozbójników? W Tambowie liznąłem trochę klasyki rosyjskiej i rozczytywałem się w literaturze młodzieżowej. Amicis, Chata wuja Toma, Kipling, Twain, Verne, Cervantes, Swift i Walter Scott - to była moja ulubiona lektura. Oczywiście, po uszy zaryłem się w Sherlocku Holmesie, Nik Carterze, Nat Pinkertonie i Main Reedzie.

Teraz w Rudzie Pabianickiej pochłaniałem literaturę polską. W wypożyczalni Towarzystwa Krzewienia Oświaty przy ulicy Wólczańskiej w Łodzi brałem Jeża, Sienkiewicza i Prusa. Ale prawdziwe sezamy otworzyły się przede mną dopiero w rozmowach z panią Krokowską. Pani Ksawera stanowiła żywą encyklopedię przeróżnych literackich wiadomości. Znała wielu pisarzy i umiała o nich opowiadać barwnie i ciekawie.

Sama pisywała po cichu wiersze. Cykl utworów do obrazów Grottgera pt. Lithuania świadczył o gorącym patriotyzmie. Pani Ksawera wychowała się w kulcie narodowych powstań i to znalazło swój wyraz w poezji, pisanej ot tak, dla siebie.

Młody duch się zaprawiał
W walkach długich, serdecznych,
Ponad bagna wylatał
Ponad jady i pleśni
A za skrzydła do lotu
Naszych wieszczów miał pieśni.

Wspomnienie powstania styczniowego określiło stosunek do życia:

Pierwszy oczu rysunek
Szubienicy kształt czarny,
Pierwsze duszy wrażenie
To ten stos nasz ofiarny.
Pierwsze szatki dziecięce
To żałobne sukienki,
Pierwsze modły do Boga
Łzy, rozpacze i jęki.

Słuchałem tych wierszy z szacunkiem i wzruszeniem.

U państwa Michalskich odnalazłem "Bibliotekę dzieł wyborowych", wydaną zdaje się pod redakcją Święcickiego i powieści Kraszewskiego. Przeczytałem Konopnicką i uwielbianego przez starsze pokolenie Asnyka. Pierwszy raz zetknąłem się z Kasprowiczem i Tetmajerem, zapamiętałem na zawsze śliczną "Limbę".

Ponieważ Bronisław Grabowski darzył wielką przyjaźnią Czechy, tradycja ta żyła jeszcze w domu państwa Michalskich i tą drogą zapoznałem się z dziejami Czechów i wierszami Vrchlicky'ego.

Wspomniałem, że pan Michalski pływał po morzach. Od tej strony przyszedł do mnie wiatr morski: słuchałem opowiadań o słynnym generale Zaruskim, o budującej się wtedy Gdyni i chciwie łapałem każde dziełko marynistyczne. Pamiętam jakieś wspomnienia podróżnicze Sergiusza Miecza. Zdaje się o Korei. Ho, ho, z daleka powiał do mnie ten wiatr morski, z daleka!

Trzej synowie państwa Michalskich, Jaś, Stasiek i Józek należeli do harcerstwa. Zaprzyjaźniłem się z nimi, szczególnie polubiłem Staśka. Wspólnie chodziliśmy na ryby i raki. Cieszyłem się z tej przyjaźni.

W rodzinie państwa Michalskich odnalazłem wartości, które - dziś to widzę - były nieodzowne dla moich chłopięcych lat. Odnalazłem patriotyzm, kult wielkiej, narodowej przeszłości, miłość książki, żywe zainteresowania kulturalne.

Jak to pisał Mickiewicz?

Brama na wciąż otwarta przechodniom ogłasza,
Że gościnna i wszystkich w gościnę zaprasza.

Przyjaźń państwa Michalskich przybliżyła mi Polskę, a to dla mnie, po pobycie w Rosji, było sprawą o dużym znaczeniu.