wspomnienia Klubowiczów
Piotr Zygmunt Kołakowski: Otwieram nowy wątek wspominkowy. W minionym okresie było wiele przedmiotów, których dzisiaj za Najjaśniejszej nie ma, albo straciły swoje wyjątkowe znaczenie, bo kto się dzisiaj przejmuje np. papierem toaletowym?
Na pierwszy ogień może wypchnę proszek IXI 65 - był to podstawowy proszek do prania o niespotykanej sile rażenia. Stosowany z powodzeniem jako środek konserwujący w procesie kiszenia kapusty, w produkcji mleka i jego przetworów, jako konserwant w wielu wyrobach spożywczych. Używany również w przemyśle poligraficznym jako dodatek do roztworu wodnego. Spierał wszystko metodą wyżerania.
Jajka na wodę - podstawowa oręż na lany poniedziałek, do czasu pojawienia się "Ludwika". Jo-Jo na gumce - dość durna zabawka odpustowa, wykonana z trocin obleczonych w kolorowy celofan. Najbardziej pociągające było sprawdzenie czy w trocinach nie ma ukrytej jakiejś tajemnicy.
Kalejdoskop - prześliczna zabawka, rozwijająca zmysł estetyczny i wyobraźnię. Była to rurka z twardego kartonu, jakby rodzaj lunety. Wewnątrz wyłożona lusterkami, na końcu znajdowała się wydzielona cześć, wypełniona kawałkami kolorowych szkiełek, koralików, kawałków plastiku. Obracanie kalejdoskopem powodowało przemieszczanie szkiełek, a ich obraz, odbity w kilku lusterkach tworzył symetryczne wzorki cudownej urody. Działanie hipnotyczne i uzależniające. Notowano nawet kilku godzinne seanse bez przerw. Po uzyskaniu szczególnie efektownego wzorku, należało zmusić rodziców by delikatnie, nie naruszając struktury, podziwiali nasze dzieło. Rodzic miał obowiązek wykazać oszołomienie wielkim plastycznym talentem dziecka. Oszołomienie powinno potęgować się wraz z nowymi kompozycjami podsuwanymi do oceny, aż do osiągnięcia stanu histerii.
Armatka na korek - coś w rodzaju drewnianej pompki, której wylot zatykało się dołączonym do zestawu korkiem. Energicznym ruchem wsuwało się tłoczek do armatki co powodowało wystrzelenie korka połączone z hukiem. Starsi koledzy uzyskiwali podobny efekt podczas otwierania wina. Dostępna na odpustach i pod kościołami.
Automatyczny ołówek - przedmiot pochodzący z Czechosłowacji. Po wykręceniu mechanizmu z obudowy, otrzymywało się niezbędną w szkole "splówkę". Zaopatrzony był w sprytną temperówkę ukryta w przycisku ołówka. Najbardziej popularny kolor obudowy to brudno-żółty.
Bajki - (kino domowe), to kupowane w rolkach przeźrocza z bajkami, do wyświetlania za pomocą specjalnego rzutnika, zwanego często "projektorem". Bajki sprzedawane były w kioskach RUCH-u w małych plastykowych pudełeczkach. Na wieczku przyklejona etykietka z tytułem bajki. Do wyświetlania bajek służył ciężki, ebonitowy rzutnik, który po rozgrzaniu żarówki zaczynał wydzielać charakterystyczny swąd. Zbyt długie studiowanie jednego obrazka groziło wypaleniem w nim dziury.
Kołchoźnik - czyli głośnik radiowęzła, popularna (często jedyna) forma odbioru programu radiowego (głównie I programu Polskiego Radia) oraz lokalnej propagandy i komunikatów w latach 40 i 50. W latach późniejszych kołchoźniki były stosowane przez wszelkiego rodzaju radiowęzły zakładowe i szkolne.
Katarzyna Bernacik: Ja zapamiętałam chiński piórnik - W latach 70-tych piórnik chiński to była podstawa szczególnie wśród dziewcząt. Plastikowe pudełeczka ze słodkim rysuneczkiem na miękkim (podszytym gąbką) wieczku. Piórnik zamykało się za pomocą magnesu (bardzo ważne bo magnesy wyjmowane z piórników miało bardzo wiele interesujących zastosowań). Niebagatelną sprawą był również fakt, że w piórniku znajdowało się lusterko. Oprócz chińskiej gumki pachnącej, w piórniku należało mieć również chiński ołówek z gumką na końcu. W latach 80-tych pojawiły się polskie super tandetne podróbki chińskich piórników, gumek i ołówków (Ravik).
Jerzy Andrzej Ciemnoczułowski: Za moich czasów piórnik był drewniany z suwanym wieczkiem, a w szkole SP 126 służył nie tylko do tego, do czego był przeznaczony, ale również do wymierzania kar cielesnych. Praktycznie wyglądało to tak, że delikwent wyciągał rączkę, a Świtalska waliła, szczypało jak diabli. Takie to były stalinowskie metody wychowawcze. Piotrze, a korek od armatki był na kolorowej tasiemce, około 0,5 m gługości.
A propos... Mam dodatkowy ubaw, takie kolorowe ołówki, o których Piotr napisał, są u mnie w koszyczku na biurku, jest też ten brudno-żółty, czasem używam dla zabawy, gdyż posługuję się na ogół ołówkiem 0,5mm.
Z innych zabawek wymienię Serso czyli dwie szpadki wiklinowe i takie trzy kółka o średnicy 20 cm. Zabawa polegała na tym, że jeden wyrzucał kółko w powietrze, a ten drugi łapał trafiając szpadką w środek kółka (też sprzedawana na festynach i odpustach).
Piotr Zygmunt Kołakowski A pamiętacie kolejny obiekt pożądania wszystkich chłopców małych i dużych??? Obiekt ten nazywał się KOLEJKA PIKO - dla wielu starszych chłopców, to wystarczający pretekst na postaranie się o syna, który był najlepszym alibi dla zakupu tego cacka. Kolejka pochodziła z NRD, u nas najczęściej sprzedawana w "Składnicach Harcerskich", np. na Pietrynie ( czasami w slangu mówiło się "w Czuj-Czynie"). Zasilacze do kolejek były dodatkowo wykorzystywane do zasilania lampek choinkowych (dawały możliwość regulacji natężenia światła). Obowiązkowy zakup obok butów i czajnika z gwizdkiem podczas wypraw do Dederowa, oczywiście jak starczyło marek i na granicy nie zabrali...
Maciej Tarnowski A pamiętacie taką zabawkę pod tytułem Master Mind?. Ile godzin człowiek przy tym spędził... Teraz są programy komputerowe naśladujące tą grę, ale nie ma to już takiego smaku jak wtedy... Jeszcze przypomniała mi się cała masa gier planszowych np. Samotnik, Chińczyk itp. I jeszcze jedna fajna sprawa, do tej zabawy musiały być dwie osoby. Brało się cienki sznurek mniej więcej długości 1 metra, związywało końce, jedna osoba spalatała to sobie na palcach, a druga musiała to poprzelatać... Zabawa trwała dotąd, aż jeden z graczy nie miał węcej pomysłów na przeplatankę, albo zrobił się jeden wielki supeł ;) A na podwórku dziewczyny namiętnie grały w gumę, albo skakały na skakance... Oooo i kostka Rubika oczywiście :) No i oczywiście nieśmiertelne kapsle od piwa, którymi rozgrywało się wyścigi pokoju, na rysowanych na chodniku torach...
Piotr Zygmunt Kołakowski Największym złodziejem czasu był, przynajmniej w moim przypadku, "Mały Modelarz" - teraz to są gry komputerowe, ale wtedy świat fantazji można było tworzyć przy pomocy Małych Modelarzy. Sklejało się z nich różne rzeczy, ale niestety zawsze były trudno dostępne. Tak jak wszystko zresztą. Kleiło się klejem HERMOL kupionym w Czuj-Czynie. Potem lakierowało się gotowy wyrób lakierem bezbarwnym. Raz przez dwa tygodnie sklejałem model kukuruźnika - wyszedł ekstra, ale praca moja poszła na marne, bo lakier, którym go pokryłem popękał. Byłem wtedy bliski załamania nerwowego. Modele wisiały pod sufitem, a ja zbierałem wyrazy podziwu odwiedzających mnie koleżanek i kolegów oraz znajomych moich rodziców, co w tym czasie w pełni zaspokajało moją dziecięcą próżność.
Albo coś takiego... Nazywało się to to tiki-tyki, albo klik-klak - były to dwie kulki umocowane na sznurkach. Przedziwny wynalazek do obtłukiwania własnych dłoni. Zabawa polegała na rytmicznym rozhuśtaniu kulek, tak żeby obijały się o siebie (góra-dół) i wydawały głośny klekot. Po wejściu w trans można było tak walić aż do osłabnięcia dłoni, co kończyło się bolesnym obiciem nadgarstka. Kulki wykonane były z jakiegoś ciężkiego i twardego tworzywa. Było takie powiedzonko: "Szczyt techniki? -zrobić z (męskich) jajek tiki -tiki". Ponieważ jestem leworęczny, to zniszczyłem bezpowrotnie zegarek komunijny.
Po tym jak w kinach pojawił się absolutny hit "Wejście smoka", arsenał broni podwórkowej wzbogacił się o nunczako. Wykonać trzeba było je oczywiście samemu z dwóch kołków (najlepsze były trzonki do młotków), które połączone były kawałkiem łańcucha mocowanego do kołków za pomocą zagiętych gwoździ. Zgodnie z tajemnymi zasadami Klasztoru Szaolin, sznurek musiał być dokładnie dopasowany do rozstawu oczu właściciela. Była to broń absolutnie zabroniona (była wyjątkowo niebezpieczna zwłaszcza dla właściciela, ujawnienie jej w obecności starszych gwarantowało konfiskatę i szereg innych represji) i dlatego każdy trzymał ja w skrytości za pazuchą i tylko w zaufanym podwórkowym towarzystwie wyciągał go i machał bez ładu i składu często obijając sobie ręce.
Jerzy Andrzej Ciemnoczułowski: Pierwszą i prostą zabawką tamtego okresu była FAJERKA. Popychana haczykiem z drutu i toczona po chodniku. Namiastka roweru? Motoryzacji?. Aż wstyd o tym pisać, ale takie to były czasy, początek lat 50-tych. A z militarnych gadżetów - proca, w pierwszym okresie robiona z gumek od słoika wecka, lepsza odmiana to robiona na bazie pomarańczowego wentyla rowerowego, a kupowana w Rudniku. W późniejszym okresie stosowana była guma modelarska. Była jeszcze odmiana miotacza zwana sznajdrą, tylko trzeba było nabrać dużo wprawy, gdyż kamień leciał nie tam gdzie pownien, a nieraz miotacz sam obrywał jak nie wypuścił.
Monika Mimiec: było jeszcze hula-hop swietna zabawa, bioderka bolały, ale najlepszym udawało się hulać kręcąc na szyi - nie było to jednak przyjemne i ja szybko zrezygnowałam z tej partii ciała. A i jeszcze deskorolka, może pradeskorolka kiedy patrzy się na deski, którymi jeździ teraz młodzież. Kto myślał wtedy o ochraniaczach, a kość ogonowa którą wtedy sobie stłukłam przypomina o sobie czasami :)))
Zbigniew Okruszek: Do gadżetów minionej epoki niewątpliwie należała Szarotka, czyli pierwsze polskie radio przenośne, jeszcze lampowe, ale już małych rozmiarów, z którym można było wyruszyć w plener. Potem przyszły miniaturowe odbiorniki tranzystorowe, ale pierwsza była Szarotka. Pierwszy komputer osobisty ZX-81 Sinclaire, później ZX Spectrum, po którym wkrótce nastały bardziej zaawansowane Atarynki, czyli Atari, Commodore. Te pierwsze były przeważnie używane do gier, ale nie tylko, również do zagadnień naukowych. A potem runęła lawina PC-tów, która pędzi do dzisiaj i z której produktów korzystają Forumowicze, a której końca nie widać ... Z takich dziecięcych zabawek, pamiętam mojego syna, który wywijał plastikową rurką wydającą melodyjny dźwięk - pewno to nawet nazwy nie miało...
Maciej Tarnowski: Były jeszcze metalowe wrotki, wiązane na butach na sznurowadła, z regulacją długości, czterokołowe i wydające taki śmieszny dźwięk. I super gra, którą chyba każdy miał - piłkarzyki na sprężynkach, rolę piłki grała tam mała metalowa kulka, problem był jak się za mocno strzeliło i kulka leciała gdzieś pod szafę albo za łóżko i trzeba było robić przemeblowanie, żeby ją wyciągnąć...
Piotr Czech:"Sowa atomowa" - miałem taką zabawkę. Mądre to-to było bydle! Na sporym tekturowym, płaskim pudełku wiekości - tak na oko - jakieś A3, umieszczało się plaszę z pytaniami i odpowiedziami z jakiejść dziedziny nauki. Tych plansz w zestawie było ze 20 chyba. Pytania były ułożone w koło, na lewej połowie planszy. Z prawej były odpowiedzi. W centrum lewego koła, w dno pudełka wklejony był plastikowy krążek z ząbkiem ustalającym, który pasował w wycięcie podstawki figurki sowy, dzierżącej w łapce wskaźnik. Obracając sową, wybierało się wskaźnikiem jakieś pytanie na lewej stronie planszy. W centrum prawej połowy wklejono okrągłe lustereczko, na której stawiało się uprzednio nastawioną sowę. Sowa obracała się i wskazywała poprawną odpowiedź. Nigdy się nie myliła. Jak to było możliwe? To proste - sowa była naprawdę ATOMOWA! (Miała wewnątrz ... sprytny, mały magnesik. A pod plastikiem z ząbkiem i pod lusterkiem wklejono podobne o odpowiednio umieszczonych biegunach.)
Piotr Zygmunt Kołakowski: Jak opowiadałem synowi, że obiektem pożądania były tzw. resoraki i zbierały je nawet nastolatki, to też popatrzył na mnie z politowaniem. Resoraki - zwane tez "żelaźniakami", to małe modele samochodów wykonane z żeliwnych odlewów. Najbardziej cenione resoraki pochodziły z angielskiej firmy Matchbox. Ważne było by nagromadzić ich jak najwięcej. Dostępne były w komisach i kosztowały 70 zł. Dorośli nie mieli problemu, jak chcieli mi zrobić prezent. Modele które najlepiej podskakiwały były wystawiane do walki na torach Matchboxa lub naturalnych, wydrążonych w pochyłościach terenu. Nadawał się do tego karnisz z PCV odpowiednio wygięty w spiralę. Ale to była profanacja i takie osoby spotykały się z ostracyzmem.
Maciej Tarnowski: Niezastąpionym gadżetem epoki PRL była... ŻYLETKA. Ów przedmiot miał wiele zastosowań. Oprócz zwykłego golenia (męskich bród i kobiecych pęcin) można było naostrzyć ołówek (również ten używany do poprawiania urody), wydrapać w zeszycie błąd ortograficzny, usunąć starą farbę z okien (czasami świeżą też, np. zieloną ze szkolnych ławek)... A czy ktoś wie, że także można było zagotować wodę za pomocą dwóch żyletek, zapałek i drucika ?
Jerzy Andrzej Ciemnoczułowski: Leje od wczoraj, a więc przypomniał mi się taki śmieszny gadżet tamtego okresu, nosiły go kobiety w torebkach na wypadek deszczu. Był to plisowany kawałek folii, który podczas deszczu zakładały na głowę. Fajny to był widok jak pojawiało się nagle pełno takich ludzików z tą karbowaną atrapą niby parasolki-kapelusika na głowach. Dalszą odmianą były płaszcze z folii, w zasadzie jednorazówki, darło się to po paru minutach, no a ortalion to szczyt luksusu tamtych lat. Wielu dorobiło się majątków na gumowaniu stylonu i szyciu, najważniejsze w życiu to trafić na te "15 minut".