wspomnienia Klubowiczów
Piotr Zygmunt Kołakowski: Ojciec mi opowiadał, jak zapamiętał, jako 7-letni chłopiec początek wojny. Jego Ojciec, a mój dziadek był oficerem rezerwy - własnym samochodem pojechał, jak to wtedy mawiano "na wojnę" do swojej jednostki w Radomiu. Miał za ciasne buty, które w przeddzień wyjazdu odebrał od mistrza Badźmierowskiego i babcia często mawiała, że biedny Zygmunt poszedł na wojnę w za ciasnych butach. Nie mógł też zdjąć sygnetu herbowego z palca (drugi, będący w posiadaniu jego siostry zaginął w czasie Powstania Warszawskiego). A tymczasem na początku września (1-go albo 2-go) nad niebem Rudy rozgrywała się bitwa powietrzna. Między naszą ulicą Ujście(wówczas Rejtana) a Pabianicką (Staszica), na polu koło domu Państwa Górskich były wykopane szczeliny przeciwlotnicze, w których skryli się mieszkańcy, a panowie powychodzili z rowów i obserwowali bitwę komentując, zdaje się zestrzelenie wrogiego samolotu. A dziadek trafił do obozu w Starobielsku, mamy nawet kartkę napisaną pięknym kaligraficznym pismem, przekazaną przez jakiegoś uciekiniera "Jestem w obozie w Sowietach. Da Bóg, że zobaczymy się - Zygmunt". Niestety podzielił los polskich jeńców zamordowanych na "nieludzkiej ziemi"...
Babcia wspominała wkroczenie Niemców. Niestety były osoby wiwatujące na ich cześć z założonymi opaskami z Hakenkreuzem i to byli nie tylko Niemcy. Z kolei moja prababcia mi opowiadała, że w kwietniu 1940 r, miała sen, albo nawet widziała na jawie, swojego zięcia Zygmunta, jak się z nią pożegnał i zniknął a jakimś tunelu, na którego końcu była jakaś jasność. Nie powiedziała o śnie córce, ale potem okazało się, że oficerów rozstrzelano właśnie w kwietniu 1940 r
Zbigniew Okruszek: W czerwcu 1939 r. zostało powołane Pogotowie Wojenne Harcerzy. W Rudzie Pabianickiej komisarzem został dh Henryk Szczepański. Zorganizował on ze starszych harcerzy pluton wartowniczy uzbrojony w karabiny. Pod ich ochroną był miejscowy urząd pocztowy, wiadukt kolejowy przez ul. Pabianicką, mosty na rzekach Ner, Jasień, Olechówka. Harcerze spełniali również służbę pomocniczą dla wojska, dyżurowali przy telefonach, roznosili karty mobilizacyjne, kopali wały obronne itp.
Pierwsze bomby spadły na Łódź 2 września 1939 r. na dworzec Łódź-Kaliska, a kamienica przy ul. Bandurskiego (ob. Mickiewicza) róg al. Kościuszki została rozpruta od góry do dołu. Bombardowano także lotnisko na Lublinku.
Już od pierwszych dni okupacji przystąpiono do organizowania oporu. Powołana została pierwsza konspiracyjna organizacja wojskowa - Służba Zwycięstwu Polski. Od końca października komendantem SZP w Okręgu Łódzkim został ppłk. dypl. Leopold Okulicki. Na przełomie 1939/40 SZP została przekształcona w Związek Walki Zbrojnej. Jako ciekawostkę warto podać, że szafem służby sanitarnej łódzkiego ZWZ był płk dr Władysłąw Dzierżyński - rodzony brat "krwawego" Feliksa. W lutym 1942 r. Konspiracyjne Wojsko Polskie osiągnęło najwyższy stopień organizacyjny, przyjmując formę Armii Krajowej.
Piotr Zygmunt Kołakowski: Ojciec mi opowiadał, jak jako dziecko był przysposabiany przez LOPP (?) do samoobrony. Panowała wtedy psychoza strachu przed atakiem gazowym. Babcia uszyła wg wskazówek pań z LOPP maski przeciwgazowe z wszytą wkładką nasycaną jakąś substancją chemiczną. W razie ataku należało na wkładkę nasiusiać(sic!), chyba w celu zainicjowania jakieś reakcji chemicznej. Jak likwidowałem dom rodziców, to znalazłem taką samorobną maseczkę...
Każde dziecko musiało mieć na szyi, obok prymitywnej maseczki pgaz wykonanej w domu, specjalną tabliczkę, coś w rodzaju dokumentu tożsamości. Były kolportowane instrukcje, jak się zachować w czasie nalotu, albo ataku gazowego. Coś takiego widziałem, ale nie mogę odnaleźć. Podczas spacerów Ojciec pokazywał mi szczeliny w murowanych parkanach, które miały zapobiegać zatrzymywaniu się gazu. Wykonywane były na polecenie władz obrony cywilnej. A pamiętacie białe litery LSR na budynkach z białą strzałką (skrót od Luftschutzraum)? Były to schrony przeciwlotnicze w piwnicach domów wykonane na polecenie władz okupacyjnych. Pamiętam taki napis na domu znajdującym się koło kina Muza w kierunku lotniska.
Leszek Leonard Anuszczyk: W kwestii żywienia w czasie okupacji. Nie pamiętam, aby mama kupowała jakąkolwiek wędlinę. Deputat z kartki wykupowała u rzeżnika Grymbosza, około 50 metrów od nas. Bardzo mało tego było, jedna kartka na mamę i dwoje dzieci. Właśnie z tego deputatu mama brała tłuszcz, ale wiem że były tam różne wędliny i dla nas Polaków (głównie podrobowe). Była tam: leberka pasztetowa, wątrobianka, czarny, kaszanka i salceson. Były tam i wędliny lepszej marki, ale niedostępne dla Polaków. Nie wiem czy ktoś słyszał o tym, że Polakom co czwartek w godzinach wieczornych pan Grymbosz osobiście sprzedawał WÓR ZUPE. Jak pamiętam kosztowała w zależnosci od stopnia zawartości wkładki od 5 do 15 fenigów.
Mika Kobylińska: Przytoczę fragment pamiętnika mojej cioci: "Sobota, 2 września. Tak, dziś była wojna. O Jezu, ratuj nas! Dziś przeżyłam coś strasznego. Od 5-tej rano alarmy, ale już nie takie jak wczoraj, o nie, wczoraj to była zabawka. Samoloty huczały nad głowami, szrapnele rwały się w górze, zostawiając ciemne chmureczki dymu. Grały karabiny maszynowe. A samoloty latały. Podniebne pruły szlaki. Staczały walki. Widać było ich szalone opady w dół, gonitwy, nagłe wzbicia. A wokół grało. Nagle szumy stalowych skrzydeł wzrosły. Głośniej... głośniej... Od razu świst przeszywa powietrze... świst w uszach, w piersi... Zatrzęsły się okna, bramy... zda się ruszyła z posad ziemia. To była bomba. Spadła dwa domy za nami w ogródku Kruażera (rozebrany pałacyk naprzeciwko zajezdni - dop.Miki) i sześć ich spadło na remizę..."
Moja ciocia pisała pamiętnik na długo przed wojną. Ale od sierpnia 1939 roku zapisywała praktycznie dzień po dniu. Miała wtedy 17 lat. Czytając takie wspomnienia zaczyna sie inaczej patrzeć na to wszystko. Ci młodzi ludzie chodzili do szkoły, spotykali się i z Niemcami i z Żydami. A nagle jednego dnia wszystko sie zmieniło. Jedni witali kwiatami wkraczających Niemców, a drudzy byli wypędzani ze swoich domów.
Zbigniew Okruszek: Przy okazji przeglądania fotek w galerii natrfiłem na pochodzącą z okupacji, przedstawiającą scenę ze stawów Stefańskiego. Zadałem wtedy pytanie, czy było tam również miejsce dla Polaków i uzyskałem od kogoś odpowiedź, że chyba tak. Przeglądając literaturę przedmiotu znalazłem jednak inną informację: "Do dyspozycji Niemców stały również wszystkie łódzkie parki i kąpieliska, z których oczywiście nie wolno było korzystać Polakom. Jedynym parkiem, do którego Polacy mieli wstęp, był niewielki park Wenecja przy Pabianickiej. Polskim robotnikom zatrudnionym w zakładach Scheiblera zakazano nawet przechodzenia w drodze do pracy przez Park Źródliska. Za łamanie tych zakazów groziły Polakom wysokie kary. Dyskryminacja Polaków dotyczyła nie tylko dorosłych, ale także i dzieci, gdyż place zabaw były dostępne tylko dla niemieckich dzieci".
Piotr Zygmunt Kołakowski: Zgadza się. Dlatego Ojciec tak wspominał ogród przy pałacyku Koenigow i jakiś basen gdzieś na Rudzkiej, bo niepokojony przez nikogo, mógł tam się bawić do woli na łonie natury. Polakom też nie było wolno jeździć rowerami. Opowiadał mi, że jako dzieciak jechał rowerem pożyczonym od Niemca - cukiernika Cereckiego chodnikiem, a krawężnikiem przechadzał się policjant z charakterystycznym bączkiem na głowie. W pewnym momencie powiedział "halt" i palcem wskazującym zaczął ojca przywoływać, który był święcie przekonany, że chodzi o jego, jak to Niemcy nazywali, przynależność rasową. Po przywołaniu policjant zaczął powoli palec po palcu ściągać rękawiczkę i ową rękawiczką chlapnął Ojca w twarz. Ojciec uważał, że policjant był przekonany, że widzi małego Niemca jadącego po chodniku (zwłaszcza, że był ubrany w niedzielny strój), a nie po ścieżce rowerowej. Policjant nie wiedział, czyim dzieckiem jest Ojciec, a mógł teoretycznie być synem jakiegoś ważnego Niemca, a mimo to nie zawahał się wymierzyć bądź co bądź cielesnej kary.
Ojciec był też świadkiem przejazdu Hitlera Pabianicką (Breslauerstrasse). Wszystkie wyloty ulic poprzecznych oraz sama ulica były obstawione przez Schutzpolizei. Gapie byli starannie dobierani. Wydawało się, że nawet mysz się nie prześlizgnie. I nagle z ulicy Zjednoczenia(?) wyjechał załadowany wózek, z mozołem pchany przez jakiegoś biedaka. Na chwilę zaległa cisza, przez którą przebijał się turkot wywołany przez toczące się koła po bruku. Nikt nie wiedział jak udało mu się przedostać tak daleko. Momentalnie został otoczony przez pilnujących oraz aktywistów z tłumu ( a byli tacy !) i pobity do nieprzytomności. Byłem przy rozmowie, jak Ojciec z innym świadkiem zdarzenia wymieniał wrażenia z tego incydentu, ale nie przypominam sobie kto to był. Może ktoś wie coś więcej na ten temat?
Zbyszek Frontczak: Ja też mogę przytoczyć, jak wyglądał Wrzesień w opowieściach moich Rodziców. Przed wybuchem wojny mieszkali przed koleją obwodową, blisko ul. Zaolziańskiej, dawnej ul. Wiadukt , a więc o rzut kamieniem do Rudy Pabianickiej. 6-tego września Ojciec, pracownik Izby Skarbowej, otrzymał polecenie wyjazdu wraz z rodziną do Warszawy. Izba Skarbowa ewakuowała się na dwoma dwukonnymi wozami. Naczelnik izby zapewne samochodem. Na wozy załadowano co cenniejsze wyposażenie biurowe (maszyny do pisania i mechaniczne liczydła ) oraz resztę pieniędzy, kilka worków srebrnych monet. Te ostatnie włożono do skrzyni narzędziowej pod wozem. Tak załadowani, kilka rodzin z dziećmi, ruszyło z pod gmachu I.S. w kierunku Warszawy. Pierwszy nalot przeżyli pod Brzezinami. Czym bliżej do Warszawy tym więcej nalotów. Droga była bardzo zatłoczona, poruszano się bardzo wolno. Co chwila spychani byli na pobocze przez wycofujące oddziały wojskowe. Piesi poruszali się szybciej. Na poboczu dróg leżały trupy ludzi i zwierząt. Mama opowiadała o palących się ciałach, ofiarach bomb fosforowych. Kolumny były nie tylko bombardowane, ale ostrzeliwane z karabinów maszynowych. Niemieccy lotnicy polowali nawet na pojedyncze osoby. W czasie jednego z nalotów Ojciec uciekł w pole. Tam się położył przykrywając własnym ciałem brata. Został wypatrzony przez niemieckich pilotów i ostrzelany z karabinów maszynowych. Trzykrotnie wracali nim zdążył ukryć się w pobliskim budynku... Była to opuszczona szkoła. Tłumaczył to tym, że miał na sobie zielony służbowy płaszcz i lotnicy wzięli go za żołnierza. W czasie innego nalotu zaginęła moja Mama. Odnaleziona po jakimś czasie, w betonowej rurze pod drogą. Tej bezpiecznej kryjówki nie chciała opuścić. Mój Tato zżymał się słysząc po wojnie o bohaterstwie polskich żołnierzy. On ich zapamiętał inaczej, jako młodych, przerażonych ludzi, miotających to w jedną to drugą stronę, często już bez broni, która walała się po rowach... Rodzice wraz z innymi, bezustannie bombardowani, dotarli do Góry Kalwarii i tam zostali zatrzymani przez Niemców. Po wyjaśnieniach zjawił się jakiś oficer niemiecki, który spisał znajdujący się na wozach sprzęt i kazał z powrotem jechać do Łodzi grożąc konsekwencjami, jeżeli cokolwiek zginie. Wszyscy uczestnicy wyjazdu wrócili szczęśliwie do Łodzi. Nikt nie zginął, a nawet nie został draśnięty. W Łodzi, w I.S. urzędowali już Niemcy i mieli sporządzony przez oficera protokół. Pieniądze znajdujące się w skrzyni narzędziowej nie zostały spisane. Uczestnicy wojennej eskapady podzieli je między siebie. W ten sposób Rodzice stali się właścicielami woreczka srebrnych monet. Żadna z tych monet nie zachowała się. Po wojnie Tata spłacał nimi przedwojenne weksle. Pamiętam awantury z tego powodu. Wierzyciele chcieli spłaty w nowej walucie, a Ojciec twierdził, że spłaca tymi pieniędzmi jakie pożyczył. Pozostałe monety brat, a później ja, przegraliśmy w kipla. Nie wszyscy mieli takie szczęście. Babcia mojej żony zginęła pod Podębicami i spoczywa gdzieś w bezimiennej mogile... Była wieśniaczką, która uciekała przed Niemcami, nie wiadomo po co. Rodzice zastali dom nieokradziony, ale Ojciec był niepocieszony. Sąsiedzi byli bowiem na rok zaopatrzeni w żywność. Okazało się, że właśnie 6-go września, tego dnia kiedy Rodzice byli w drodze do Warszawy, żołnierze otworzyli wojskowe żywnościowe magazyny przy ul. Pryncypalnej, nawołując ludność do pobierania nagromadzonych zapasów.