Z "Księgi Pamiątkowej XX LO w Łodzi"
udostępnione przez Panią Prof.
Alicję Podhalańską dnia 11 czerwca 2011 r.
Moje wspomnienia odnośnie XX LO wiążą się ściśle z okresem repatriacji, kiedy to na początku kwietnia 1945 r. przedostatnim, XIII-ym transportem jechałam z Wilna, które powróciło do Litwy.
Jechałam ze swoją 3,5-letnią córeczką, sierotką, gdyż jej ojca rozstrzelali hitlerowcy w listopadzie 1942 r. Po śmierci też mego tatusia 1 stycznia 1945 r. zdecydowaliśmy z bratem i jego żoną oraz córką dostać się do centralnej Polski, ściśle mówiąc do Siedlec, naszego rodzinnego miasta. Los jednak chciał inaczej. Pociąg, którym jechaliśmy, zatrzymał się na Dworcu Kaliskim w Łodzi, a ci, którzy chcieli wędrować dalej musieli czekać na inną okazję. Ponieważ braterstwo wieźli pianino, które pozwolono im przewieźć jako warsztat pracy bratowej - nauczycielki muzyki, trzeba je było wyładować z wagonu. Z ogromnym wysiłkiem, przy pomocy wynajętych ludzi, udało się ten ciężar postawić na peronie. Dzień był bardzo chłodny, dżdżysty, z opadami śniegu. My zaś nieludzko zmęczeni, zziębnięci, głodni i zrozpaczeni sytuacją (nie wiedzieliśmy bowiem, kiedy nadejdzie dla nas odpowiedni pociąg), byliśmy bliscy załamania. Wtedy ktoś z Komitetu Organizacyjnego zaproponował, że zawiezie nas do ośrodka repatriacyjnego pod Łodzią i tam się nami zajmą. Perspektywa wypoczynku i ogrzania się ciepłą strawą była bardzo pociągająca. Chętnie przystaliśmy więc na tę propozycję rezygnując z dalszej podróży, gdyż nie mieliśmy już nawet możliwości materialnych na przetransportowanie pianina. Od tego dnia staliśmy się mieszkańcami Łodzi, pokochaliśmy to miasto, które dało nam przytułek.
Gdy przywieziono nas do Tuszyn-Lasu w ten przenikliwy, śnieżny i bardzo chłodny wieczór kwietniowy. córeczka moja ciężko zachorowała na grypę, która potem przerodziła się w obustronne zapalenie płuc. Rozpacz moja była ogromna. Bez pieniędzy, bez pracy, zdana prawie wyłącznie na siebie (braterstwo moi znajdowali się bowiem w podobnej sytuacji) niewiele mogłam ulżyć swemu dziecku. Zdawało mi się, że ją bezpowrotnie stracę. Ale wtedy właśnie - w tej krytycznej chwili - przyszli mi z pomocą Łodzianie. Byli to najpierw urzędnicy z Biura Repatriacyjnego, którzy wystarali się o bezpłatne obiady, a potem lekarze. Ci zaopiekowali się bardzo serdecznie Danusią i nie tylko bezpłatnie przynosili lekarstwa (nie biorąc oczywiście żadnego honorarium), ale też dostarczali mleka, masła oraz jajek od okolicznych chłopów, żeby wycieńczony organizm małej mógł się podreperować. Dzięki nim właśnie rekonwalescencja Danusi przebiegała tak szybko, że już w ostatnich dniach kwietnia wyjechałam z bratem z Tuszyn-Lasu na poszukiwanie pracy.
Instynktem kobiecym wiedziona wysiadłam z nim z tramwaju na przystanku "Skrajna". Szliśmy ulicą Raduńską i pytaliśmy spotkanych ludzi, czy nie wiedzą, gdzie można znaleźć jakąkolwiek posadę. Odpowiadali przecząco.
Nagle ujrzałam małego, jak mi się wtedy zdawało, chłopca. Ponieważ zawsze lubiłam dzieci, zatrzymałam się przed nim i - nie wiedząc jak zacząć rozmowę - jemu postawiłam to samo pytanie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ten "chłopczyk" okazał się, mimo swojego niskiego wzrostu, prawie dorosłym człowiekiem i kiedy odparł: "Wiem, proszę pani, tu niedaleko organizuje się gimnazjum, może by tam pani dostała pracę." Moja radość, choć zdawało się jeszcze przedwczesna, była ogromna. Szkoła, gimnazjum, młodzież, a więc może znów będę nauczać, co było zawsze, od najmniejszego dziecka, moim marzeniem. Cóż za szczęście! Kiedy Stasio Nowak (bo tak się nazywał) podprowadził nas na ul. Letniskową 12, odczytaliśmy czerwono-białą tabliczkę - XXIV Gimnazjum Semestralne.
Pobiegłam szybko do dyrektora Mieczysława Kacperczyka, przemiłego i wspaniałego muzyka (obecnie dziekana Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi) i zapytałam, czy nie znajdzie się przypadkiem dla mnie posada nauczycielki języka polskiego lub historii. Usłyszawszy, że jestem repatriantką z Wilna uśmiechnął się i rzekł: "Naturalnie, będzie nam pani tu bardzo potrzebna. I chociaż polonistkę już mamy, panią Halinę Piesiewiczową, to od 2 maja będzie pani mogła uczyć historii, ponieważ obecny wykładowca nie jest z zawodu pedagogiem, tylko prawnikiem z Warszawy i tam 30 kwietnia wyjeżdża."
Byłam nieprzytomna z radości, a kiedy żona dyrektora, przemiła Pani Hanna - wilnianka, wyszła ze swoją małą Anią (trochę młodszą od Danusi), by mnie powitać i pogratulować, myślałam, że rzucę się im na szyje i zacznę całować z rozczulenia. Bo nie tylko pracę mi ofiarowali, ale wskazali mi dom pani Dianowiczowej na ul. Raduńskiej 21, gdzie mogłabym wynająć mieszkanie oraz dodali, że uda się też zakupić jakieś poniemieckie meble.
Nie wiedziałam, jak im dziękować. Ze łzami wzruszenia w oczach uśmiechałam się jak najszerzej umiałam i uszczęśliwiona pobiegłam do czekającego na mnie Mariana, aby zakomunikować mu dobrą nowinę. Na drugi dzień przeniosłam się razem z braterstwem i naszymi córkami do nowego domu. Zdążyliśmy też załatwić formalności związane z zakupem ofiarowanych mi po Niemcach Kindermanach mebli. Przywieźliśmy więc dwa stoły kuchenne, kredens, pomocnik kredensu, szafę - bieliźniarkę oraz maszynę do szycia z paroma krzesłami. Urządziliśmy sobie na owe czasy wspaniałe mieszkanie i 2 maja 1945 r. z radością zaczęłam swoją pracę.
Nie pytałam wtedy o płacę, nie szukałam intratnej posady w przemyśle, byłam szczęśliwa, że znów mogę uczyć jawnie, otwarcie, w nowych warunkach polityczno-społecznych. Brat mój także wkrótce otrzymał nisko uposażone stanowisko w Dyrekcji Polskich Kolei Państwowych w Łodzi, na ul. Więckowskiego. On też nie gonił za pieniędzmi - te nigdy dla nas nie były najważniejsze.
Początkowo uczyłam w Gimnazjum Semestralnym młodzież poważną, często tylko o 5 lat młodszą ode mnie, która chciała jak najszybciej nadrobić wojenne zaległości i jak najprędzej zdobyć maturę - przerabialiśmy wtedy dwie klasy w ciągu roku szkolnego. A cóż to za wspaniałą była młodzież! Jak te dorosłe już prawie osoby chłonęły wiedzę, jak były szczęśliwe, że mogą wreszcie bez żadnego strachu oddać się nauce. Jak niezmordowanie pomagały nam tworzyć polską szkołę w byłych willach fabrykantów niemieckich. Przynosiły stosy krzeseł, zdobywały nawet ławki i tablice (nie wiem skąd), z dumą kładły przed nauczycielem polskie podręczniki, kawałki kredy, polskie gazety, pisały nie w normalnych zeszytach, których początkowo nie było, tylko w przez siebie szytych, z różnych czystych kawałków papieru, brulionach.
Lekcje w lecie i na jesieni, o ile pozwalała pogoda, odbywały się w lesie. Uczniowie siadali na zielonej murawie - polanie, tylko dla mnie przynoszono krzesło, na którym kładłam jeszcze nie dziennik, tylko swoje notesy z nazwiskami uczniów i ewentualnie prymitywne pomoce naukowe. Mapy wieszaliśmy na drzewach. Po odczytaniu listy obecności stwierdzałam zawsze obecność wszystkich. Byli tam wówczas: malutki Stasio Nowak - mój pierwszy znajomy z Rudy, tego samego wzrostu Ania Szybińska, najstarsza córka późniejszego kierownika Szkoły Podstawowej nr 130, o pięknym głosie. Tych dwoje po maturze pobrało się. W ogóle bardzo wiele potem skojarzyło się małżeństw z moich byłych uczniów np. Zosia Wiśniewska, bardzo zdolna polonistka, nie mająca jednak warunków kontynuowania po maturze swojej nauki, obecnie kierowniczka Biblioteki w Zakładach Przemysłu Bawełnianego im. Armii Ludowej w Rudzie Pabianickiej wyszła za mąż za Antosia Lindnera i wiele, wiele innych.
Było też przemiłe i śliczne rodzeństwo, służące za wzór miłości brata do siostry i zawsze jego dżentelmeńskiej postawy wobec koleżanek - Jeremi Sęk, syn kierownika w Gadce-Szkole k/Rzgowa, zdolny plastyk, który skończył architekturę na Politechnice Łódzkiej i Krysia, jego siostra - lekarka, która wyszła za mąż też za lekarza.
Przypominam sobie Bożenkę Kalińską, pilną siostrzenicę mego drugiego męża, Tadeusza Witanowskiego. Kiedy po wojnie okazało się, że Gienio nie wrócił, choć go na wszelki możliwy sposób szukała jego rodzina i ja, kiedy nie odezwał się przez cały rok, poszukiwany sądownie przez "Monitor" - w 1948 r. wyszłam powtórnie za mąż, za byłego kapitana Wojsk Polskich, również wielkiego patriotę, więzionego w obozie niemieckim z nMathause, prawdziwego demokratę i niezwykle szlachetnego człowieka, bez cienia egoizmu.
Bożenka, wrażliwa na piękno przyrody, umiłowawszy wieś polską pracowała w P.G.R.-e koło Poznania jako żona Kazimierza Krzewskiego, kierownika tego obiektu.
W szkole naszej panowała prawdziwie rodzinna atmosfera, a entuzjazm uczących się był tak wielki, że satysfakcją było wtedy uczyć. Ale nie tylko jako pedagog czułam wielką radość i szczęście, jako człowiek znajdowałam wśród tej młodzieży przyjaźń, pomoc i życzliwość. Kiedy jeszcze przed powtórnym zamęściem nie miałam gdzie zostawić mojej córeczki, gdyż brat wkrótce wyprowadził się do Łodzi na ul. Sienkiewicza 6, musiałam ją brać ze sobą do szkoły. Tam siedząc w nauczycielskim pokoju i oglądając jakieś obrazki czekała na dzwonek, jak na zbawienie. Wtedy bowiem wbiegały do niej panienki, bawiły ją, przynosiły coś smacznego i dawały skądś wytrzaśniętą kolorową kredkę i papier do malowania. Często, pod koniec lekcji, dyrektor litował się nad małą i pozwalał brać ją do klasy. Tam znów dziewczęta sadzały ją między sobą w ławce, kazały być cicho i słuchać, czego ich uczy jej mama. Wkrótce przylgnęło do Danusi miano "Dziecka Szkoły", jak były kiedyś "Dzieci Pułku". Ta atmosfera przyjaźni i serdeczności sprawiła, że do gimnazjum szłam, jak na najmilsze spotkanie towarzyskie, tam bowiem zapominałam o swych troskach i kłopotach, a żyłam pełnią radosnego uniesienia moich uczniów.
W następnym roku szkolnym 1945/46 obok tej szkoły powstało XXIII Gimnazjum i Liceum, gdzie rano uczyły się dzieci we właściwym wieku, a wieczorem jeszcze opóźnione. Oczywiście młodzież, która normalnie uczęszczała do XXXIII G. i LO przerabiała kurs jednej klasy w ciągu roku. I ta młodzież uczyła się też wspaniale, niezwykle pilnie, z wielkim nieraz trudem pokonując dalekie odległości. Spora część uczniów dojeżdżała ze Rzgowa lub Tuszyna, a mieszkała przeważnie na wsi, poza miasteczkiem.
Tu muszę wspomnieć takie nazwiska jak Stanisław Frycie, niezwykle zdolny i pracowity, pochodzący ze wsi chłopak, obecnie, po skończeniu polonistyki i zrobieniu doktoratu, jest docentem Instytutu Kształcenia Nauczycieli w Warszawie na ul. Mokotowskiej 16/20 oraz pisze książki i podręczniki. Albo Lucjan Kowalczyk. teraz Kierownik Działu Programowania i Analiz Biura Techologiczno-Konstrukcyjnego "Techno-Elmont" w Łodzi, na ul. Traktorowej 141, a z moich wychowanek - Edzia Mordaka, która też poślubiła mojego ucznia, a swego kolegę Wacka Krawczyńskiego. Z nią to, do dzisiejszego dnia łączą mnie przyjacielskie stosunki. Ona też wykłada język polski w XX LO na ul. Rudzkiej 56, przemianowanego dawnego XXIII LO z ul. Letniskowej12, kiedy to Wydział Zdrowia wywalczył całą tę posesję od Wydziału Oświaty. Pani mgr Edwarda Krawczyńska jest inspektorką tego przedmiotu w dzielnicy Łódź-Górna i obecnie uczy moją wnuczkę.
W zeszłym roku w dniach 21 - 22 czerwca 1975 r., odbył się I Zjazd Absolwentów XX LO im. J. Słowackiego w Łodzi-Górnej z okazji XXX-lecia szkoły. Cóż to za wspaniała była impreza. Z ogromnym wzruszeniem wspominam pięknie zorganizowaną w sali gimnastycznej część oficjalną i artystyczną.
Poszczególne roczniki absolwentów skupiały się przy swojej tabliczce, by po zakończeniu uroczystości z dużej sali przejść do klas, na drzwiach których wypisane były te same roczniki, co na tabliczkach.
Część oficjalną rozpoczęła pani Daniela Meissner, ówczesna dyrektorka. W pięknych, lecz pełnych prostoty i szczerości słowach powitała przybyłych przedstawicieli władz szkolnych i partyjnych, profesorów i byłych uczniów. Potem następowały kolejne przemówienia obrazujące historię szkoły oraz zabrali głos przedstawiciele naszych władz. W części artystycznej obejrzeliśmy pięknie wykonane krótkie inscenizacje z różnych utworów Słowackiego, którego imię nosi szkoła. Wysłuchaliśmy po mistrzowski nieraz śpiewających czy deklamujących uczniów.
Najmilsze było jednak spotkanie przy czarnej kawie w osobnych salkach. Zobaczyłam tam swoich kolegów, z których wielu mieszka w innych miastach, jak np. prof. Maria Berezowska. Ona to po powrocie męża z wojny przeniosła się do swojej rodzinnej Warszawy, gdzie wykłada jako profesor na Wydziale Mechanicznym Politechniki Warszawskiej, a która w 1945 r. jako jedna z pierwszych przystąpiła do pracy w Gimnazjum w Rudzie, jeszcze w końcu marca, przede mną. Albo koleżanka Julia Nowicka, biolog, obecnie przebywająca koło Jeleniej Góry. Przede wszystkim spotkałam pierwszego Dyrektora dawniejszej naszej szkoły, przemianowanej potem na XX LO, prof. Mieczysława Kacperczyka z żoną, która wtedy prowadziła wychowanie muzyczne. Rozśpiewała ona naszą młodzież, również nauczyła skomponowanej przez siebie i męża pieśni - hymnu naszego gimnazjum: "Biało - czerwony domu nasz". Od niego więc zaczęliśmy pogawędkę w sali rocznika 1945 - 1950.
Jedna z naszych byłych uczennic napisała kredą na tablicy słowa tej pieśni dla tych, którzy może je zapomnieli i 60-cio osobowy chór zaintonował ją znowu po trzydziestu latach. łzywzruszenia zalśniły nam w oczach, pod którymi odżywały obrazy ppięknego"naszego" tarasu szkolnego w obramowaniu stuletnich sosen i jodeł, przepięknych, ukwieconych kolorowo klombów, pamiętnych polanek leśnych, rozśpiewanych glosami słowików, pierwszych na nich lekcji i wreszcie fontanny przy drugiej willi spełniającej rolę internatu.
Potem - na propozycję prof. Kacperczyka - wszyscy nasi byli wychowankowie w skrócie opowiadali sobie, co robili przez te lata i kim są teraz.
I tak np. Waldemar Chmielewski, po uprzedniej pracy w Muzeum w Łodzi na Placu Wolności, został zaangażowany przez Uniwersytet Warszawski na stanowisko profesora archeologii. Albo Jurek Majewski, który skończył trzy fakultety itd., itd. Nie sposób wyliczyć tu wszystkich nazwisk sławnych i wartościowych obecnie naszych dawnych uczniów, ale nie mogę pominąć milczeniem nazwiska państwa Kindermanów, którzy wszystkie troje dzieci posyłali do naszej właśnie szkoły. Najstarsza córka, po maturze wyszła za mąż i teraz wychowuje swoje potomstwo, potem Włodek - średni - po skończeniu naszego liceum zdobył tytuł doktora medycyny, bardzo zdolny chirurg, który w tej chwili jest zastępcą dyrektora Szpitala im. Kopernika w Łodzi, przy ul. Pabianickiej i wreszcie najmłodsza - studiuje farmację przy Łódzkiej Akademii Medycznej.
Z rozrzewnieniem odczytuję leżące przede mną zaproszenie imienne, program I Zjazdu Absolwentów i okolicznościowo wydane "Nasze Życie", kolorowe zakładki do książek przedstawiające kalendarz XXX-lecia z emblematem szkoły.
Ten kalendarz przypomina mi, że nieubłaganie szybko płynie czas. Ja, z czynnej nauczycielki, stałam się emerytką. Ale teraz, przy nadchodzącej zimie mojego życia, czuję jednak ciepło, słońce i radość. Zdaję sobie sprawę, że nie zmarnowałam tego życia, że nie należałam do zwykłych "zjadaczy chleba", których piętnuje J. Słowacki w swoim "Testamencie", ale coś po sobie zostawiłam.
Mam bowiem poczucie dobrze spełnionego obowiązku patriotycznego i społecznego, miłość i przywiązanie moich wychowanków, z których wielu kontaktuje się ze mną do dnia dzisiejszego i powtarza to, co powiedział mi na Zjeździe Stanisław Frycie: "To, kim jestem dzisiaj zawdzięczam pani, pani profesor, bo pani nauczyła mnie kochać Ojczyznę, kochać język nasz polski, wszczepiła pani w nasze dusze nie tylko najwyższe ideały patriotyczne, ale dobroć, prawość i szlachetność, największe wartości człowieka."
Wspomnienia te znalazły się na naszej stronie dzięki koledze Zbyszkowi Adamasowi, który odwiedził XX LO w marcu 2011 r. Oto, co sam napisał o pani prof. Witanowskiej:
"Myślę, że prezentując te wspomnienia nie nadużyłem jakichkolwiek praw autorskich. Pani Zofia Witanowska pewnie chciałaby, aby i w naszym rudzkim klubie upamiętnić ją choćby w ten sposób. Tutaj jest wielu Jej wychowanków, uczniów i osób chcących poznać historię tak ciekawej postaci.
We wspomnieniu pojawiają się pewne nieścisłości, ważny jest również okres (lata), kiedy pisała swoje wspomnienie. Wtedy o pewnych sprawach nie można było otwarcie wspominać...
Muszę także mocno zaznaczyć, że p. Zofia była moją pierwszą nauczycielką j. polskiego, która nie zwracała uwagi na trochę koślawe literki pisma Jej uczniów. Dla Niej liczyła się poprawna pisownia, styl i rzeczowość... To był Jej niesamowity atut i mobilizował do pracy."