Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

Opowieści o Rudzie

teksty zebrane i udostępnione przez Zbyszka Frontczaka

Było mi dane przeczytać pięknie napisaną opowieść o jednym z wielu magicznym miejscu w Rudzie Pabianickiej autorstwa naszej Koleżanki. Przypomniałem sobie kilka takich tekstów o Rudzie i Rokiciu. Nie tak zgrabnie napisanych, ale napewno autentycznych. Oto jeden z nich, zacznę od Rokicia. Opowieść o pewnym ogrodzie obok którego każdy z nas często przejeżdżał.

Magia wniwecz obrócona

Jest w Łodzi park Sielanka. Na jego południowym krańcu stał dom w wielkim ogrodzie, otoczonym od południa żywopłotem, a od zachodu i północy - krzewami dzikich róż. Wschodnią stronę zdobiły przez wiele lat kwiaty ogrodnika. Z upływem czasu były one coraz mniej okazałe, żywopłot rozrastał się niestrzyżony, a róże przedzierały się przez ogrodzenie. Drzewa porosły ogromne, inspekty wiały pustką, alejki ukryły się w gąszczu. Najpierw zmarł ogrodnik, potem jego córki odeszły. Dom opustoszał. W ogrodzeniu pojawiły się dziury, ktoś wyrywał okna i po kolei ginęło wszystko, co przedstawiało wartość.

Któregoś roku rozniosła się po okolicy wieść, że "Westa" kupiła ogrodnictwo i zamierza budować hotel. Energiczni właściciele zabili deskami wyrwaną furtkę i bramę, połatali ogrodzenie i przerwali prace. W rzeczy samej, hotele są w Łodzi potrzebne, a miejsce wymarzone: prawie u wylotu do Śródmieścia, na skrzyżowaniu strategicznym ulicy Pabianickiej z aleją Włókniarzy, oddzielone od dzielnicy mieszkaniowej parkiem... Przez lat dwa lub trzy nic się jednak nie działo. Tylko gąszcz był coraz większy, a drzewa wyższe. Aż tu znienacka - bez konsultacji i żadnych dyskusji, bez rozgłosu w mediach - zaczęło się.

Powietrzem targnęły wstrząsy. Nie pomogły zaklęcia magów. Tumult nie ustawał. Najpierw zgrzytliwe piły zmiotły żywopłot, róże i wiele starych (nie tylko owocowych) drzew. Jęki było słychać w całym parku, a pewnie i na sąsiedniej plebanii, gdzie może księża modlili się o spokój zielnych dusz. Później sprzęt ciężki zgrzytał, huczał, terkotał i ryczał; rył ziemię i obnażał powagę jej glinianego wnętrza, w ranach zaszyto stalowe zbiorniki. Wynajęte z innych miast ekipy pracowały sprawnie i efektywnie. Wkrótce wszystko wyrównano betonowym "parkietem" i zaprowadzono nowoczesny ład. Tak oto otrzymaliśmy "Jęta": szóstą w promieniu kilometra stację benzynową, całodobową. Na domiar wszystkiego, do stacji benzynowej przywarł bar McDonald's. Nie tylko więc zabito magię miejsca, ale rozsnuto wokół niego przykrą, ciężką i mdlącą woń smażonego tłuszczu. Szczęściem nie zmusza się nikogo, by jadał "fastfudy".

Jednakowoż, przy sprzyjającym wietrze, ten osobliwy zapaszek nie dociera do prawdziwie "zaczarowanego miejsca" na drugim końcu tego samego parku. Otóż spóźnioną jesienią ubiegłego roku nasza dzielnicowa Zieleń Miejska wyczarowała nieco grosiwa i obdarowała okoliczne dzieciaki ogródkiem: piaskownica, huśtawka (niestety straszy kikutem, pewnie jakiś kochający tatuś założył swemu dziecku huśtawkę na działce), karuzela, zjeżdżalnia..., estetyczne, funkcjonalne ławeczki. Brawo! Świetny pomysł! Dzięki. Prawdziwie jednak trafione w dziesiątkę okazało się zainstalowanie nieopodal ogródka stołu do gry w ping-ponga. Niewiele rzeczy tak cieszyło i cieszy moją społeczną duszę. Od wczesnego ranka po późny wieczór, a nawet i nocą przy świeczkach, rakietki są w ruchu. Gra młodzież, grają starsi, piwosze grają... Zimą też! To miejsce ma magię, zaiste - mniej "łaciny" słychać.

Może celem magii jest pożytkowanie pomysłów; może gdzieś pojawi się kort tenisowy lub boisko sportowe z prawdziwego zdarzenia. Tak marzyli niektórzy mieszkańcy Nowego Rokicia, gdy rozpoczęła się niwelacja terenu. Ogrodnik, o którym pisze autorka tekstu nazywał się Bartczak.

Leśny Domek

Spacerując drogą przecinającą las wieloma łagodnymi łukami, wydaje się, że czas płynie tutaj wolniej, inaczej niż w centrum tętniącego życiem wielkiego miasta. Tylko piękne, ale zniszczone domy przypominają nam, że przez wiele ostatnich lat okolica ta nie miała nikogo, kto zadbałby o podtrzymanie jej urody.

Miejscem, które chciałbym opisać w tym krótkim liście, jest okolica ulicy Popioły, gdyż bez wątpienia zasługuje na miano miejsca magicznego. Sama ulica Popioły biegnąca między ulicami Rudzką a Wiekową to wąska, leśna droga w połowie pokryta asfaltem, a w pozostałej części - zwykły leśny dukt. Bez mała na całej długości wiedzie przez sosnowy las. Znajdują się przy niej nieliczne, lecz bardzo urokliwe drewniane domy. Właśnie te domy - o wspaniałej architekturze w połączeniu z cichą, spokojną, leśną okolicą tworzą ten pełen uroku klimat - klimat spokoju i harmonii, wytworzony przez wzajemną symbiozę lasu, starych, drewnianych domów oraz ludzi zamieszkujących te domy.

Bez wątpienia godny opisania jest dom zbudowany na rogu ulic Popioły i Białowieskiej. Moim zdaniem to jeden z najpiękniejszych i najbardziej oryginalnych budynków nie tylko w tej okolicy, ale i w całej Łodzi. Dom jest w stylu secesyjnym, wysoki, z wieżyczką mającą czerwoną, ceglaną dachówkę, dziś pokrytą już zielonym nalotem mchów. Każde z wielu okien tego domu posiada inny kształt i najładniejsze, moim zdaniem, jest to od ulicy Rudzkiej - o nieregularnym kształcie, podzielone na mniejsze części, przeszklone kolorowymi szybami. Okno to znajduje się obok kilkustopniowych schodów prowadzących na werandę, przez którą wchodzi się do budynku. Cały dom, dzisiaj już niestety mocno zaniedbany, nosi nadal jednak ślady dawnej świetności i wciąż pozostaje budynkiem, obok którego nie można przejść obojętnie. Budynkiem, z którego bije czar magii i stylu, o które tak trudno w naszych nowoczesnych, wygodnych, betonowych blokach. Do dzisiaj zachowała się oryginalna kolorystyka elewacji tego domu i chociaż barwy są już wyblakłe, to oglądając ten budynek w słoneczny dzień, możemy zauważyć pełną harmonię kolorów i kształtów, wspaniale wkomponowaną w otaczającą zieleń lasu. Ten dom i kilka innych, na tej ulicy posiadają duszę, są nie tylko budynkami, ale mają również swój specyficzny, niepowtarzalny urok i czar. Możemy dziś jedynie ubolewać, że obecnie nie potrafimy projektować i budować takich domów, jak te na ulicy Popioły.

Fiołkowe doliny

Mój starszy brat urodził się w Rudzie Pabianickiej, miasteczku wówczas czteroletnim. Ja przyszedłem na świat już w Łodzi, chociaż nasi Rodzice nigdzie bynajmniej nie przeprowadzali się. W Rudzie Pabianickiej spędziłem niezapomniane kilkanaście lat dzieciństwa i związanych z nimi sentymentów już raczej nic nie zatrze. Zastanawiałem się jedynie nad tym, które, z powodu obfitości miejsc magicznych w Rudzie, wybrać. Myślałem o lasach, w okolicach zaczynającej się "pod zegarem" ulicy Popioły, gdzie do dziś stoją, pamiętające chyba początek wieku, drewniane wille letniskowe, naśladujące, jak sądzę, pensjonaty w stylu szwajcarskim. W lasach tych, podczas wiosennych, rowerowych wycieczek, odkrywaliśmy nasze kolejne "fiołkowe doliny", a jesienią bez trudu znajdowaliśmy grzyby i największe, jakie pamiętam, kasztany. Z latem kojarzą mi się najbardziej tzw. Stawy Stefańskiego, czyli Ośrodek Wypoczynkowo-Przywodny im. 1-go Maja. Uczyliśmy się tam pływać i wędkować, a superatrakcją była przejażdżka żaglówką lub choćby kajakiem. Pamiętam pierwsze pokazy jazdy na nartach wodnych i ogólnopolskie imprezy modelarskie. W pogodne niedziele często organizowano w tym parku festyny i można było liczyć na spotkanie znajomych z "miasta". W dni powszednie my - autochtoni mieliśmy zieleń, ciszę i spokój tylko dla siebie.

Do wszystkich tych miejsc wielokrotnie wracałem: sam, z sympatią, narzeczoną, wreszcie z żoną i dziećmi. Wybór jednego, najbardziej magicznego był więc trudny. Choćby Rudzka Góra. Najczęściej wspominam ją zimą, gdyż mieszkając nieopodal, spędzałem cały wolny od zajęć szkolnych czas, szalejąc na sankach po pokrytych grubą warstwą śniegu, zmuldzonych stokach. Po jednym ze zjazdów musiano mi zszywać podbródek, ale ponieważ śnieżny czas trwał wówczas (coraz mniej tych, co w to wierzą) zawsze kilka tygodni, zdążyłem jeszcze tej samej zimy rozbić łuk brwiowy. Na zboczach oblatywaliśmy modele szybowców, a zwieńczony najprawdziwszą, drewnianą wieżą triangulacyjną wierzchołek był - ze względu na stuprocentowo pewny wiatr - rewelacyjnym polem wzlotów latawców. Poza tym... w letnie, upalne wieczory było się tam po prostu trochę bliżej gwiazd...