Artykuł z DZIENNIKA ŁÓDZKIEGO autorstwa Wiesława Pierzchały
Pierwsze wyścigi konne na Rudzie Pabianickiej odbyły się w 1902 roku, ale tor z prawdziwego zdarzenia zbudowano dopiero pięć lat później. "Mają kolor te łódzkie wyścigi. Pań urodziwych na nowym torze sporo. Rojno, szumnie i gwarno. Od czasu do czasu witz jakiś w tłumie padnie, grzmot śmiechów go wita" - pisał literat Zygmunt Bartkiewicz. Bomba szła w górę i do biegu zrywały się rasowe rumaki ze stajni znanych fabrykantów i arystokratów. Na widowni emocje sięgały zenitu. Panie w eleganckich sukniach i kapeluszach przez lornetkę obserwowały szarżujących dżokejów, zaś panowie nerwowo zastanawiali czy dobrze obstawili w totalizatorze.
Tak w okresie międzywojennym wyglądały wyścigi konne na torze wyścigowym w Rudzie Pabianickiej pod Łodzią. W dobie PRL wszystko się zmieniło: wyścigi skasowano, a Rudę, którą przed wojną, ze względu na dużą liczbę Niemców, nazywano Małym Berlinem, włączono do Łodzi.
Żyją już tylko nielicznie świadkowie zawodów jeździeckich. Jednym z nich jest pan Mieczysław, który przed wojną wychował się w Rudzie. Mieszkał przy ul. Koszalińskiej i do wyścigów miał dosłownie rzut beretem. Razem z kolegami w każde niedzielne popołudnie, gdy na torze odbywały się z zawody, meldował się u zbiegu ul. Długiej i Wyścigowej.
- Bilety były tak drogie, że o ich kupieniu, jako chłopcy, nie mieliśmy co marzyć - wspomina pan Mieczysław, rocznik 1927. - Teren wyścigów był wtedy ogrodzony wysokim płotem z desek, które do siebie tak ściśle przylegały, że nawet nie było szpary, przez którą można by było obserwować zawody. Dlatego wchodziliśmy na płot i stamtąd mieliśmy niezły widok. Do czasu, bowiem teren wokół wyścigów patrolowali policjanci na koniach, którzy przeganiali widzów na płocie. Wtedy w popłochu skakaliśmy na ziemię w obrębie wyścigów. Gdy zmiarkowałem, że policjanci odjechali, z powrotem wdrapywaliśmy się na ogrodzenie.
Dla mieszkańców Rudy Pabianickiej, i nie tylko, wyścigi były wydarzeniem. Aby ułatwić łodzianom docieranie na miejsce, na trasie tramwajowej Łódź - Pabianice wybudowano odnogę wzdłuż ul. Długiej. Tory doprowadzono niemal pod bramę wyścigów. Pozostali widzowie - w zależności od stanu kieszeni - przyjeżdżali autami lub docierali pieszo. Ci najbardziej majętni i utytułowani - bankierzy, politycy, adwokaci, oficerowie, arystokraci - zasiadali na trybunach, zaś pozostali gromadzili się wokół toru.
- Tor wyścigowy był w obrębie ulic Wyścigowej, Długiej, Ksawerowskiej i Konnej - wyjaśnia pan Mieczysław. - Trybuna znajdowała się od strony ul. Wyścigowej, zaś konie startowały u zbiegu ul. Długiej i Ksawerowskiej. Bomba szła w górę, taśma rozciągnięta wszerz toru opadała i konie zrywały się do galopu. Rumaki trzymane były w dwóch stajniach: u zbiegu ul. Długiej i Ksawerowskiej, które po wojnie zamieniono na mieszkania, oraz w budynku na terenie Stawów Stefańskiego, w którym teraz odbywają się przyjęcia.
Za ojca chrzestnego wyścigów konnych pod Łodzią uważany jest Juliusz Teodor Heinzel, "syn króla wełny" Juliusza Heinzla. Z ustaleń Stefana Pytlasa, autora książki "Łódzka burżuazja przemysłowa w latach 1864-1914", wynika, że to właśnie Heinzel-junior na przełomie XIX i XX wieku otrzymał zgodę władz carskich na budowę toru wyścigowego. Miał on powstać na terenie dwóch folwarków, w Julianowie i Marysinie, gdzie syn "króla wełny" trzymał konie wyścigowe, ale projekt zakończył się fiaskiem. Sprawa rozbiła się o pieniądze, gdyż na budowę toru potrzeba było około 60 tys. rubli, których nie wyłożyli ani Heinzel, ani współpracujący z nim ziemianie z Kaliskiego i Piotrkowskiego.
Entuzjaści wyścigów konnych nie dali za wygraną i w końcu dopięli swego. Na rudzkich błoniach jeźdźcy wystartowali wiosną 1902 roku. Wśród nich był inżynier Wiesław Gerlicz, dyrektor łódzkich tramwajów dojazdowych, który pędził na Championie. Kilka tygodni potem, 3 czerwca, odbyła się tam słynna impreza z udziałem czołowych rodów fabrykanckich: Kunitzerów, Eisertów, Geyerów, Schweikertów, Silbersteinów i Poznańskich. Panowie ścigali się na koniach, a panie w ramach corsa pokazały się w 25 przystrojonych kwiatami powozach. Dochód z zabawy przeznaczono na rzecz Łódzkiego Chrześcijańskiego Towarzystwa Dobroczynności.
Potem w Rudzie odbywały kolejne zawody jeździeckie, które jednak, z powodu wrzenia rewolucyjnego w 1905 roku, zostały przerwane na dwa lata. Wznowiono je w 1907 roku, gdy z inicjatywy niezmordowanego inżyniera Gerlicza zbudowano tor wyścigowy z prawdziwego zdarzenia. Trzy lata później zarejestrowano elitarne, grupujące fabrykantów i przemysłowców, Towarzystwo Zachęty Wyścigów Konnych. Jego prezesem został generał-gubernator piotrkowski Michał Jaczewski, a wśród działaczy byli Alfred John, Stefan Barciński, Alfred hrabia Morstin oraz przedstawiciele czołowych rodów magnackich: Potockich, Radziwiłłów czy Lubomirskich.
Wśród fanów wyścigów był m.in. Zygmunt Bartkiewicz, literat i dziennikarz z Pabianic rodem, autor głośnego "Złego miasta", który na łamach "Kuriera Warszawskiego" pisał: "Mają kolor te łódzkie wyścigi. Pań urodziwych na nowym torze sporo. Młodych i świeżych, niewinnych i winnych. A obok mężowie i ojcowie. Gwar na trybunie sędziów i prasy. Zatargów i nieporozumień mnóstwo, bo z różnych żywiołów tłum zebrany. Rojno, szumnie i gwarno. Piwo, szampańsko. Od czasu do czasu "witz" jakiś w tłumie padnie, grzmot śmiechów go wita".
Idylla prysła w 1914 roku. Wybuchła wojna i wyścigi zawieszono. Wznowiono je dopiero w 1926 roku - oczywiście z totalizatorem, którego obroty dochodziły do 60 tys. zł podczas jednej gonitwy. "W trakcie wyścigów zdarzały się niespodzianki - pisał Wacław Pawlak w książce "W rytmie fabrycznych syren". - Już w dniu otwarcia sezonu wyścigowego sensację wywołała dwukrotna porażka jeźdźca o światowej sławie, płk. Karola Rómmla (brata gen. Juliusza Rómmla, późniejszego dowódcy Armii "Łódź"). Tłumaczono ją śliskim torem. Wkrótce jednak płk Rómmel zrehabilitował się odnosząc w następnych wyścigach efektowne zwycięstwa. Inną sensacją było padnięcie konia trupem po zwycięskim przekroczeniu mety wyścigu".
W PRL wyścigów, jako obcych klasowo, w Rudzie nie wznowiono. Z czasem urządzono tam szkółkę drzewek. Dziś teren ten to chaszcze, wśród których można spotkać sarny, puste budynki biurowe nad stawem i sypiący się płot betonowy. Wyścigi nie wrócą, gdyż obszar ten jest przeznaczony pod budowę mieszkań.